KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Czwartek, 26 grudnia, 2024   I   01:42:18 PM EST   I   Dionizego, Kaliksta, Szczepana
  1. Home
  2. >
  3. STYL ŻYCIA
  4. >
  5. Trochę historii

Tahitii - Czy tylko wyspa gorąca? - czwarta relacja z wyprawy Polonijnego Klubu Podróżnika dookoła świata.

25 marca, 2008

Fascynacja tą największą na Polinezji Farncuskiej wyspą, może być dla turystów, którzy nie doświadczyli tej wyspy, sporym roczarowaniem. I tak się stało w przypadku większości uczestników wyprawy dookoła świata. Nasz 3 dniowy pobyt na Tahitii połączony z kilkugodzinnymi wycieczkami na Bora Bora i Moorea był tego przykładem. Chociaż kilku innym uczestnikom wyspa sie podobała. Czyli kwestia gustu gra tutaj zasadnicza rolę odbioru atrakcji turystycznych, szczególnie tych, których intensywna reklama zawiodła oczekiwania turystów.

Z wyspy na wyspę
Z Wyspy Wielkanocnej wylecieliśmy liniami LAN Chile, tuż po dziesiątej wieczorem, aby po pięciu godzinach lotu wylądować na lotnisku w Papeete, stolicy Tahitii o godzinie 11:20 pm czasu lokalnego. Okazało się bowiem, że przesunięcie czasu pomiędzy obu wyspami jest, aż o cztery godziny. Do Tahitii wlecieliśmy na paszportach amerykańskich, co spowodowało iż mielismy do wypełniena jeszcze jedną karteczkę, czego nie musieli robić uczestnicy naszej wyprawy z Polski. Jako że Tahitii należy do Francji, a Francja do Unii Europejskiej więc osoby podróżujące na polskich paszportach miały jeszcze inne przywileje. Przechodzili odprawę paszportową bardzo szybko i bez kolejki. Natomiast większość grupy z paszportami amerykańskimi poddana została dość skrupulantenu sprawdzeniu dokumentów. Ale już po odebraniu bagażu udało mi się przeprowadzić wszystkich razem jako grupę przez odprawę celną. Uniknęliśmy w ten sposób prześwietlania bagażu i być może historii z pomaramczami jakie mieliśmy na lotnisku w Santiago.

Do naszego czterogwiazdkowego hotelu The Royal Tahitien, dotarliśmy tuż po północy dość zmęczeni. Hotel okazał się być bardzo dobry, położony nad brzegiem morza i otoczony pieknym tropikalnym ogrodem. Mile zaskoczyło nas wyposażenie pokoii. Mieliśmy nie tylko napięcie pradu 220 i 110 Volt, suszarkę do włosów, żelazko z deską do prasowania, ale także dużą butelkę wody mineralnej na osobę i dziesiątki broszurek o wszystkich atrakcjach tej i okolicznych wysp.

Runda wokoło Tahitii
Z wielu propozycji jakie znaleźlismy w broszurkach, spodobała się nam kilkugodzinna wycieczka po Tahitii w cenie 65 euro od osoby. Punktualnie o 10 rano podstawiono przed recepcje hotelu ogromny 55 osobowy autokar za którego kierownicą siedziała korpulentna pani o imieniu Lynn. Okazało się że Lynn będzie nie tylko kierowcą ale również przewodnikiem. I faktycznie z obu obowiązkow wywiązała sie bardzo dobrze a przy tym była bardzo dla nas miła i uprzejma. Cała trasa zwiedzania wiodła jedyną drogą wokoło wyspy i wynosiła 82 km. Ważne jest to aby zacząć zwiedzanie, czyli jechac zgodnie ze wskazówkami zegra wokoło wyspy. Pomaga to wykorzystać oswietlenie słoneczne w czasie fotografowania wyspy z różnych stron. Tahitii to faktycznie dwie stykające się wysepki, przypominająca razem cyfrę 8. Jedna trochę większa od drugiej. Całe życie wyspy skupia się w pasie nabrzeża, gdyż srodek zajęty jest przez wysokie, strzeliste góry, porosnięte w większości przez tropikalną roslinność. Co kilka kilomentrów zatrzymywaliśmy się aby zobaczyć małe ogrody botaniczne, czy też miejsca z których roztaczał sie wspaniały widok na ocean i małe zatoczki. I tak minęła nam cała wycieczka wokoło wyspy. Wieczorem zaś zrobiliśmy ambitne plany na dzień następny aby zobaczyć dwie inne słynne wysepki wchodzące w skład Polonezji Francuskiej; Bora Bora i Moorea.

Bora Bora - wyspa marzen i rozczarowań
Koszt całodziennej wycieczki na Bora Bora z przelotem z Papeete wynosił 350 euros na osobe. Wydawało się nam dość drogo. Jednak fama tej nazyw - Bora Bora - przeważyła i zapisało się na nią 13 chętnych. Po kilku godzinach okazało się jednak że w jedynym lecącym w sobotę rano 72 osobowym samolocie znalazło się tylko dla nas 8 miejsc. W tej sytuacji kilka osob zrezygnowało. Szczęsciarze zaś zostali odebrani z hotelu i przewiezieni na lotnisko. Ja zaś z pozostałą siódemką wybrałem się na wycieczkę na bliższą wyspę o nazwie Moorea.

A oto dwie zupełnie różne relacje osób, które pojechały na Bora Bora. Pierwsza, krytyczna na którą złożyła się relacja osób starszych, które nie mogly w pełni wykorzystać oferowanych atrakcji.
...Po blisko godzinnym przelocie wylądowalismy na malutkim lotnisku położonym na atolu, może dwa metry powyżej poziomu morza, zbudowanym przez amerykanów w czasie drugiej wojny światowej, a oddalonym o jakieś 2 km od brzegu Bora Bora. Przewieziono nas mocno zużytymi łodziami na brzeg wyspy do małej brudnej bazy, gdzie po przebraniu się pojechaliśmy na nurkowanie czyli „snorkeling”. Każdy otrzymał mocno zużyte maski z rurką, które ledwo trzymały się kupy. Niestety nie było płetw, których brak spowodowa znaczne wolniejsze pływanie a przez to ograniczoną powierzchnię pływania. Dodatkową atrakcją było karmienie ryb przez lokalnych przewodników, którzy wrzucali do wody odpadki miesa a to powodowało napływ dużej ilości kolorowych ryb. Tak nurkowaliśmy w trzech różnych miejscach zwanych „lagoonarium”. W drugim miejscu zerwala się wichura i powstała duża fala i z trudem udało się wszystkich ewakuować do łodzi. Tam otrzymaliśmy stare, dziurawe i cuchnące kurtki i peleryny. Po nurkowaniu zostaliśmy przewiezieni starym i zdezelowanym ladroverem do innej bazy składające się z kilku małych budynków w których łazienki nie miały wody i przez to ogromnie cuchnęły. Jedynie co zasługuje na pozytwyną ocenę to południowy posiłek, który jak wszyscy zgodnie podkreslają bym bardzo dobry. Nie zmienia to jednak naszego zdania, że całkowity koszt tej kilkugodzinnej eskapady był zdecydowanie za wysoki, poczulismy się nabrani.
 
A oto inna relacja o tej samej wycieczce.
...Wyspa Bora Bora to oszołamiający naturalny raj na ziemi. Słonce, ciepła woda, bujna zwrotnikowa roslinność oraz fascynujace życie podwodne wokoło wyspy. Górujące nad wyspą dwa szczyty z czarnej skały kontrastuja wspaniale z bajecznie kolorowa wodą. Naliczylismy aż 7 odcieni wody kolory niebieskiego, szmaragdowego i turkusowego. Życie podowodne wyspy to istny szał kolorów i ogromnej ilości różnej wielkości ryb, pływającej pomiędzy pięknymi koralowymi rafami. Faktycznie przydał by się lepszy sprzęt do nurkowania oraz wyposażenie baz, szczególnie gdy tyle kosztuje ta eskapada....
Warto dodac, iż na wyspie nie ma lokalnych mieszkanców z wyjatkiem pracowników luksusowych hoteli, w których turysci mieszkają w domkach na balach wbitych w dno oceanu. Podłogi tych domków są przeszklone aby ich mieszkańcy mogli cały czas podziwiac morskie życie. Niestety nocleg w takim domku waha sie od 700 do 1,200 dolarów amerykańskich za noc. To zdecydowanie nie na nasze kieszenie.

Moorea - czyli żółty lizard
Natomiast 6-godzinna wycieczka na pobliską, gdyż widoczną z Tahitii wyspę Moorea, była bardzo udana. Tym bardziej, że sami sobie ją zorganizowaliśmy korzystając tylko z pomocy recepconistki przy zamównieniu taksówki z hotelu do portu, niecałe 3 km. Jakież było nasze zaskoczenie gdy pani kierowca zarządała od nas 80 US dolarów za tę usługę. Musielismy zapłacić, gdyż popełniliśmy błąd, nie pytając przy wsiadaniu, ile to będzie kosztować. Okazało się w porcie, że bilet na sugerowaną nam linię promową kosztuje 27 dolarów od osoby. Ale nie zdązyliśmy zakupić biletu, gdyż prom własnie odpłyną. I tutaj uśmiechnęło sie do nas szczęście. Obok zobaczyliśmy inny prom, który miał odpłynąć za 15 minut. I jakież było nasze miłe odkrycie, kiedy kupiony w kasie bilet na ten rejs kosztował tylko 12 dolarów w obie strony. Już po 40 minutach dobiliśmy do brzegu wyspy.

W czasie płynięcia, mieliśmy wspaniałe widoki na obie wyspy, Tahitii i Moorea. I to było właśnie najważniejsze w tej całej podróży - widoki na wyspy z pokładu promu czy łodzi. A są to naprawdę zapierające dech w piersiach krajobrazy i panormy. Strzeliste góry o czesto pionowych scianach, porosnięte ciemno zieloną soczysta tropikalną roslinnością, nad którymi wisiała gruba soczysta tęcza, ostro kontrastują z jasnoniebieskim niebem i lazurowym morzem. Wszystko to sprawiało wrażenie że podróżujemy w jakiejs rajskiej krainie. W porcie na turystów czekało wielu taksówkarzy i kierwców minibusików oferujących kilkugodzinną wycieczkę po wspie a raczej wokoło niej. Już po chwili podszedł do nas mężczyzna średniego wzrostu o zupełnie europejskim wyglądzie z niebieskimi oczami, który piękną angielszczyzną zaoferował nam swoje usługi. I okazło się że znowu mieliśmy szczęście. Rico, a takie było jego imię, urodzony na Moorea, posiada razem z ojcem Albertem najstarszą na wyspie firmę turystyczną i znał wyspę doskonale. Zamiast 30 dolarów zgodził się na 30 od osoby za cała 5 godzinną turę. Posiadał przy tym wspaniały często przyprawiany humorem dar przekazywania swojej wiedzy i opowiadania różnych anegdot o jej mieszkańcach i ich zwyczajach, oraz o bujnej przyrodzie. Wszystko to co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy sprawiło, że wyspa Żółtego Lizarda - bo tak tłumaczy się nazwa Mo-o-rea (trzeba wymawiać przeciągając litery o), zrobiła na nas ogromne wrażenie. Tym bardzie, że cała nasza podróż kosztowała nas tylko 54 dolary na osobę, wliczając w to koszt tej nieszczęsnej taksówki na Tahitii i promu. Polecam więc usługi Rico i jego ojca, które opisane są na ich stronie www.albert-transport.net

Kwiatek za uchem
A oto jedna z opowieści Rico o zwyczajach poznawania się panów i pań przy wykorzystaniu kwiatów bugenwilli lub innych.
Każda kobieta, na wyspie Moorea lub Tahitii, nosi kwiat za jednym i drugim uchem i oczywiście dla przejeżdżającego w pośpiechu turysty ma to tylko znaczenie dekoracyjne. Okazuje się, że jest to cały kod służący do przekazywania informacji o sobie przy nawiązywaniu znajomości. I tak kobieta nosząca kwiatek kielichem do przodu za lewym uchem jest zamężna i nie jest zainteresowana żadnymi nowymi znajomościami. Natomiast kobieta nosząca kwiatek kielichem do przodu przy prawym uchu, jest wolna i czeka na poznanie kogoś. W przypadku gdy kobieta ma kwiatki za oboma uszami, oznacza to że jest mężatką ale jest otwarta na inne nowe znajomości, czyli nie jest za bardzo szczęśliwa w małżenstwie. Z kolei u mężczyzny kwiatek noszony kielichem do przodu za prawym uchem oznacza, że szuka nowej znajomości. Jeżeli dojdzie do poznania się, to wtedy już po kilku chwilach lub godzinach lub dniach, kobieta może przekazać wiadomość, że jest zainteresowana dalszym jej kontynuowaniem poprzez odwrócenie kwiatka za prawym uchem kielichem do tyłu. Oznacz to po prostu – „fallow me”. Jeżeli zaś się zastanawia nad tą znajomośćią, to wtedy wkłada kwiatek z prawego ucha we włosy na środku głowy. I w taki to sposób, bez wielkiego „gadania” dochodzi do nawiązywania kontaktów. A może by tak przenieść te zwyczaje na nasze środowisko?

Ostatni skok przez Pacyfik
Po trzydniowym pobycie na Tahitii, czekał nas skok na drugą stronę Pacyfiku do Auckland w Nowej Zelandii. Polecielismy tam liniami Air New Zealand, przekraczając przy tej okazji linie daty. Przelot co prawda trwał tylko 6 godzin ale skok w czasie był o 29 godzin. Wylecielismy z Papeete w sobote o 17;15 a przylecielsimy do Auckland w niedziele o 22:20. Mój sterowany z satelity zegarek po prostu zwariował na kilkanascie godzin. Podbnie było zresztą z godzinami na telefonach komórkowych. W stosunku do Europy i Ameryki zaczęliśmy podróżować w przyszłosci. Ale o tym już w następnej relacji z Nowej Zelandii.

Jerzy Majcherczyk


SPONSORZY WYPRAWY DOOKOŁA ŚWIATA POLONIJNEGO KLUBU PODRÓŻNIKA

\"\"

Galeria