KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Piątek, 26 kwietnia, 2024   I   02:43:59 PM EST   I   Marii, Marzeny, Ryszarda
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

W grudniu na Anza Borrego

22 grudnia, 2006

Okresy przedświątecznego zgiełku zawsze wzbudzały we mnie niechęć graniczącą z odrazą. Religijne nawoływania do refleksji i zastanowienia zwykle toną wtedy w narastającej fali wzajenie przekrzykujących się reklam i gorączkowych zakupów. To co ma prowadzić do wewnętrznej odnowy i oczyszczenia zasypywane jest beznadziejną nieskończonością kolorowego, pobłyskującego sreberkami śmiecia. Ozdabiając zielone, pachnace jeszcze lasem gałązki choinkowego drzewka rozmyślam jak można od tej niedorzeczności uciec? Czy w ogóle można?

Na obszarze pustyni Anza Borrego znajduje się największy w Kaliforni park stanowy, ponad 600 tys akrow (2400 kilometrów kwadratowych). Z San Diego najlepiej udać się autostradą I-8 na wschód. Po około dwóch godzinach jazdy docieramy do drogi 79. Od pierwszych chwil nie żałuję, że uległem namowom Uli, mojej żony, aby zaopatrzyć się w GPS (Global Positioning System), który teraz, niczym w Nintendo pokazuje naszą aktualną pozycję malutkim samochodzikiem na kolorowym ekranie. Za 9.00 dol. dziennie Avis dodaje to urządzenie do wynajmowanego samochodu.

Literatura światowa jest oczywiście wypełniona pustynnymi krajobrazami. Największe dzieła, włączając w to święte księgi, wcale nie omijają  pustyni, a wręcz przeciwnie. Wbrew swemu, jakby się zdawało, nauralnemu ubóstwu, a może właśnie dlatego, pustynia staje się miejscem nadzwyczajnych wydarzeń. Czy można je zrozumieć nie odwiedzając choćby raz w życiu prawdziwej pustyni? Może warto aby w programach szkolnych znalazły się wycieczki na pustynię?
Jest godzina 22:00, wjechaliśmy w całkowitą ciemność. Przez chwilę mamy wrażenie, że to nocny lot w czarnej chmurze. Przed nami widać ledwo kilka metrów wąskiej drogi, światełka deski rozdzielczej naszego Chevroleta, no i oczywiście ekranik GPS – to najważniejsze. Powoli wzrok zaczyna przenikać ciemności. Ze wszystkich stron otaczają nas górskie zbocza.  Samochód wspina się do góry licznymi zakrętami. W pewnym momencie po prawej pojawia się srebrzysta w świetle księżyca tafla wody, to jezioro Cuyamaca. Największy i najwyżej położony zbiornik wodny w tej okolicy. Powstał w końcu XIX wieku po zbudowaniu drugiej najstarszej zapory wodnej w Kaliforni.
 
Dawno już zapomnieliśmy o wygodnej autostradzie kiedy 79tka przechodzi w 78kę i zmienia się nagle w wąską dwukierunkową asfaltówkę biegnącą pośród szaro-brunatnych wertepów i podobnych do nich krzewów. Tu i ówdzie zatknięte w piasku stoją wysuszone na kość konary drzew. Przed nami dalej czernieje ściana gór, a ponad nią....

Od wielu lat twierdzę, ze w nocy widać więcej, wystarczy podnieść wzrok do góry w pogodną noc aby o tym się przekonać. Teraz przyszedł czas na potwierdzenie tego w sposób najlepszy z możliwych na ziemi. Powietrze nad pustynnymi terenami jest suche, spełnia doskonale rolę naturalnej soczewki, widać przez nią to czego nie można zobaczyć nigdzie indziej. Bogactwo gwiaździstego nieba dostępne jest nad pustynią bez ograniczeń prawie każdej nocy.

Nasza Impala cierpliwie znosi  coraz liczniejsze i węższe zakręty górskiej drogi. O wysokości oprócz znaków informuje także ciśnienie w uszach. Termometr pokazuje obniżającą sie ciągle temperaturę, to zapadająca noc i podnosząca się wysokość. W pewnym momencie nie dowierzam, cyferki wyświetlają 25 stopni Fahrenheita (-4 Celsiusza). Wprwdzie jest grudzień, ale to południowa Kalifornia, rzut kamieniem od granicy z Meksykiem i dwie godziny jazdy do San Diego. Kiedy wjeżdżaliśmy na I-8 parę godzin temu termometr pokazywał nam 62 stopnie (16 st.C.), co jest normalne tutaj o tej porze roku. Zjeżdżam z drogi na piaszczyste pobocze. Pod kołami chrzęści piasek i drobne kamyki, po chwili stajemy, zapada cisza. Wokół nie widać ani jednego światełka, nic tylko niebo i czarne kontury górskiego zbocza. Wyłączam radio i silnik, zapada kompletna cisza, w uszach już tylko ich własny szum. Na zewnątrz rzeczywiście przenikliwe zimno, wskaźnik nie kłamał. Próbuję usłyszeć cokolwiek, szczeknięcie psa lub choćby daleki samochód. Nic. Podnoszę oczy...
 
„Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie” – przypływają skądś słowa Kanta. Zaczynam drżeć, chyba z zimna. Wracamy na drogę, ani przed nami, ani za nami nie widać nikogo. Jedziemy coraz wolniej bo zakręty stają sie raptowniejsze, od jakiegoś czasu droga zaczęła schodzić w dół, temperatura podnosi sie do 42 stopni. Przed nami nagle otwarta przestrzeń doliny. Jest godzina 1-wsza w nocy, chyba czas pomyśleć o jakimś hotelu.
 
Tajemnica komfortowego zwiedzania atrakcyjnych lub znanych miejsc zawiera się w dobieraniu odpowiedniej pory. Po prostu należy za wszelką cenę unikać pełni sezonu. Nie zawiedliśmy się i tym razem. Lecąc na początku grudnia do Kaliforni wybraliśmy bilet lotniczy z wliczonym wynajmem samochodu, nie martwiąc się zupełnie o hotele. 5 dni, 308.00 dolarów, spanie gdzie popadnie. Zakładaliśmy, jak się okazało słusznie, że zawsze znajdziemy gdzieś jakieś miejsce. Nie było problemów pod tym względem na wybrzeżu Pacyfiku ani w Oceanside, ani w Carlsbad, ani w San Diego. Nie było też powodów do zmartwień także w głębi lądu. Kilka kliknięć w ekranik naszego GPS i okazuje się, że w promieniu 5 mil, na tym zdawałoby się zupełnym pustkowiu, gdzie diabeł mówi dobranoc (a ponieważ jest środek nocy więc pewnie dzień dobry) znajdują się aż cztery hotele. Później okazało się, że jest jeszcze piąty, w którym ostatecznie zanocowaliśmy.
 
Oczywiście wybór uwarunkowany jest ceną, której nasz GPS niestety nie wyświetla i trzeba osobiście się przekonać. Najpierw przed nami „La Casa Del Zorro”(fajne zdjecia można zobaczyć na internecie).Oboje z Ulą, bawimy się wypowiadając te romantyczne nazwy. Przypadła nam do gustu pełna egzotyczności, kalifornijska, geograficzna mieszanka nazw hiszpńsko-indiańsko-angielskiego pochodzenia. Sama nazwa pustyni pochodzi od imienia meksykańskiego podróżnika, Juana Bautisty de Anza, który tędy wedrował przed ponad 200 laty, a później miał nawet założyć pierwszą osadę na miejscu dzisiejszego San Francisco.

Jesteśmy w Borrego Springs. Nocą widać wprawdzie najwięcej, ale to nie znaczy, że widać wszystko. Zatrzymuję samochód na podjeździe i wchodzę do lobby. Widok przerasta oczekiwania. Wydaje sie, że wszystko przygotowano tutaj do planu zdjęciowego filmu kostiumowego pod tytulem „Zorro 5” lub „9”, albo do 218-go odcinka „Bonanzy”, nie ma to dla nas jednak znaczenia, bo nie jesteśmy aktorami, nie mamy kostiumów, a na dodatek nasze konta nie mają odpowiedniej ilości zer po przecinku. Cena 314.00 dolarów za noc, każe nam skorzystać z uprzejmej informacji portiera o tańszym noclegu. Sam nawet dzwoni do następnego w kolejce „Palm Canyon Resort”, polecając tam pokój za 120.00 dol. plus podatek. Robimy podwójne „Z” na pałacu Zorro i jedziemy 3 mile dalej, spodziewając się, że będzie taniej.
 
Przed nami rozległa płaszczyzna pustynnej doliny. Srebrzyste, migotliwe światło kryształowo rozgwieżdżnego nieba rozlewa się swobodnie po szeroko teraz otwartej przestrzeni. Wysokie palmy zaznaczają się czarnymi konturami i cieniami rzucanymi na szary piasek. Wokół linii horyzontu czerniejąca koronka otaczających dolinę wzgórz. Niebo jest w kolorze bardzo ciemnego granatu. Odkrywam ze zdumieniem, że pustynia ma swój własny zapach. Przypomina on mieszankę starego, suchego siana i czegoś jesze, może zapachu klepiska w stodole mojej babci, kiedyś, dawno temu. Lekki powiew wiatru przynosi go delikatnie i przyjemnie jak zapach włosów na główce małego dziecka.
 
Jedziemy wolno, nigdzie się nam nie śpieszy, po prawej stronie pojawiają się jakieś zabudowania. Czytam skośny napis: „vacancy”. Ręka sama zawija kierownicę, trudno mi nawet odczytać nazwę przy wjeździe. Motelowe pokoje ustawione parterowo w coś na kształt podkowy, w środku basen pod palmami. Postanawiamy sprawdzić to przypadkowo napotkane miejsce. Drzwi recepcji zamknięte, przez okno widać, że nie ma w srodku nikogo, na pusty kontuar pada przyciemnione, pomrańczowe światełko nocnej lampki. Naciskam dzwonek przy drzwiach, cisza, jeszcze raz, to samo. Mamy już odjeżdżać gdy spomiedzy zabudowań pojawia się jakaś postać.  Młody Hindus z akcentem simpsonowskiego Apu jest bardzo sympatyczny, a co najważniejsze oferuje pokój za 75.00 dolarow, podatek włączony. Hurraa!
 
Rozpakowujemy samochód, po prysznicu zamiast do lóżka idę na spacer. Czytam wreszcie nazwę przypadkowo znalezionego motelu: „Stanlunds”. Hm, całkiem dziwna nazwa w tej okolicy. Później okazuje się jednak, że na Google wywołuje ona aż 19 stron, w większości dotyczących tego właśnie motelu w Borrego Springs. Mnóstwo zdjęć.
 
Wokoło wciąż ta sama cisza, choć teraz jest trochę świateł, jakiś samotny dom stoi po drugiej stronie drogi. W dalszym ciągu nic nie przeszkadza delektować się rozmigotanym gwiazdami niebem. Pas Oriona, Andromeda, Wielki i Mały Wóz, wszystko widziane ostro, wyraźnie.
 
Tak, właśnie po to tu jestem z moją wątlutką astronomiczna wiedzą, cały wątlutki, mizerniutki wobec Jego Milczącej Obecności, ktora przemawia do mnie tu i teraz każdą chwilą i każdą sekundą otwartej, kosmicznej przestrzeni.
 
Pod Czaszą
Nieboskłonu Boga
W pustynną noc
Przemyka ludzka mysz
Gdy ostrza gwiazd
Na czarnym oku
Znaczą jej krzyż
A wąż czyha z boku
Nie znaczy to nic
Pod Czaszą
Nieboskłonu Boga
W pustynną noc.
 
W środku nocy, w srodku pustyni, nareszcie, każda, nawet najmniejsza myśl o „świątecznych zakupach” graniczy z totalnym absurdem. Przeżywam prawdziwy adwent. Odkrywamy, że pustynia to bardzo ważne i potrzebne cżłowiekowi miejsce.
Poranek jest znów słoneczny i rzeźki, dookoła inny zupełnie świat. Spoglądamy na siebie z niedowierzaniem. Tak, oto jest nasza pierwsza od lat podróż tylko we dwoje. Bez dzieci, bez znajomych, bez spraw. Czujemy się od nowa wolni. W świetle porannego słońca wszystko staje się jakby bardziej „normalne” i bardziej „turystyczne”jednocześnie. Skrzyżowania ulic, hotelowe i sklepowe szyldy. Policyjny radiowóz mija nas leniwie. Tylko góry z daleka zachowały swój majestat przyglądając sie wszystkiemu milcząco. Później przekonamy się, że wymagają do siebie pełnego respektu. Na kolejnym zakręcie zobaczyliśmy głęboko w wąwozie leżącą w dziwaczno-dramatycznej pozie, roztrzaskaną półciężarówkę (trucka). Ktoś się zapomniał.
 
Szymon Tolak

Galeria