KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Piątek, 26 kwietnia, 2024   I   07:43:31 AM EST   I   Marii, Marzeny, Ryszarda
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Bezdomność

10 stycznia, 2007

Bezdomność, to nie jest stan bez wyjścia. Posłuchajmy zwierzeń Marka Bogdanowicza, który po beznadziejnym dzieciństwie i niewiele więcej wartej wczesnej młodości, wyszedł, jak się to potocznie mówi, na ludzi.

Nazywam się Marek Bogdanowicz, urodziłem się w Zamościu, mam 32 lata. Byłem jednym z jedenaściorga rodzeństwa, na skutek ubóstwa i alkoholizmu rodziców, trafiłem do domu dziecka. Było to tak: przyjechali do nas pewnego dnia, a mieszkaliśmy kilka kilometrów od Zamościa, policjanci i jacyś ludzie z opieki społecznej w dwóch dużych samochodach, sądzę, że podobnie wyglądały najścia gestapo. Przyjechali, aby wszystkich nas zabrać do domu dziecka.W rodzinnym domu opiekowała się nami babcia, mamy praktycznie nie było, wiecznie gdzieś się włóczyła. Ojców z kolei było kilku, i nie wiadomo, który się do kogoś z nas przyznawał. Miałem wtedy około czterech lat i pamiętam, że ze strachu schowałem się do budy psa, a on miał mnie chronić. Ale policjanci mnie stamtąd wyłuskali i odwieźli tam, gdzie im kazano, czyli do domu dziecka. W pamięci pozostał mi stary dom drewniany, kury na podwórku, pies w budzie, niedołężna babcia.
  
Dom dziecka znajdował się w Zwierzyńcu pod Zamościem, stamtąd trafiłem do podobnego domu w Zamościu, zaczęła się dla mnie szkoła. Po jakimś czasie adoptowała mnie niemiecka rodzina, mówiąca zresztą po polsku.  Pomagałem im budować dom, ale traktowali mnie jak popychadło, zupełnie o mnie, o mój rozwój nie dbali. Mieli stale pretensje, że jestem chłopcem, a oni chcieli adoptować dziewczynkę. Poniewierali mną, wyzywali, raz i drugi od nich uciekałem. Ostatecznie sąsiedzi i proboszcz pomogli mi. Odszedłem od tej rodziny i nadal chodziłem do podstawówki w Zamościu. Kiedy ją skończyłem, poszedłem do zawodówki, posłał mnie tam dom dziecka. Skończyłem szkołę, a ponieważ moi opiekunowie w domu dziecka uważali, że jestem za słaby, aby pójść do szkoły średniej, po prostu odmówili mi dalszego pobytu u siebie. Skierowali mnie do przytułku dla bezdomnych. Miałem 18 lat  Byłem straszliwie wychudzony, słaby, drobny, wyglądałem jak dziecko.

W przytułku dostałem miejsce do spania, łyżkę i  jakieś tam drobiazgi. Oczywiście mieszkało się w dużych, wspólnych salach. Po miesiącu wszystko mi ukradli współtowarzysze. A ja cały czas marzyłem o szkole średniej, chciałem się uczyć za wszelką cenę. Chciałem być KIMŚ. Poszedłem więc do jednej ze szkół i mówię, że chce się uczyć. A tam: a gdzie mieszkasz ? Jestem bezdomny, odpowiadam. Bezdomny nie musi nic umieć, usłyszałem w odpowiedzi.  Próbowałem gdzieś indziej i wszędzie to samo. Bezdomny? My takich nie przyjmujemy, u nas są normalni uczniowie. To tak, jakbym miał na czole napisane, że jestem łobuz, niedojda i kto tam jeszcze. Aż wreszcie przyjęli mnie do wieczorowego liceum. Ponieważ nie miałem gdzie mieszkać, dostałem internat i posiłki do piątku. Po pierwszym semestrze nauczycielka powiedziała, że jestem słaby, mało zdolny i że bezdomny nie musi mieć szkoły średniej. Ulitowała się jednak  nade mną dyrektorka i skierowała do szkoły o nieco niższym poziomie. Szkopuł w tym, że szkoła znajdowała się 30 kilometrów od Zamościa i skąd tu pieniądze na przejazdy... Poszedłem do dyrektora PKS, przedstawiłem swoją sprawę i poprosiłem o pracę przy sprzątaniu autobusów, w zamian za darmowe przejazdy do i ze szkoły. Dyrektor, porządny człowiek, nie potrzebował sprzątaczy, dał mi natomiast przez dwa i pół roku darmowe autobusy na tej trasie. W szkole, w Tomaszowie Lubelskim, poznałem przekochanych ludzi, nauczyciele przynosili mi jedzenie, pomagali w nauce i wreszcie poczułem się jak człowiek. Tam zdałem maturę, ale chciałem dalej się uczyć. Umyśliłem sobie Kraków, bo jakoś najbardziej kojarzył mi się z Zamościem.

Kraków ma dość swoich bezdomnych. 
Tu do żadnego przytułka nie chcieli mnie przyjąć, to były wczesne lata dziewięćdziesiąte. Wracaj chłopcze do swojego Zamościa, słyszałem wszędzie,. W ten sposób znalazłem się na dworcu kolejowym, ale tam nieraz nawet o wolną ławkę bezdomni bili się pomiędzy sobą. Tak biedowałem mniej więcej przez rok, życie mnie coraz bardziej uczyło. Latem pół biedy, problemem stawała się zima. Wtedy tak sobie pomyślałem: ja jestem przecież inni, niż ci dookoła, to lumpy i menele mają mieć swoje miejsca do spania, a ja będę się błąkał po ulicach ? I poszedłem do urzędu wojewódzkiego, który finansował noclegownie i powiedziałem, że chcę żyć godnie i uczciwie. Pani zadzwoniła do jakiejś noclegowni, i w ten sposób zostałem  zaprotegowany, bo wcześniej tam dla mnie miejsca nie było. To był przytułek na ulicy Kościuszki, prowadzony przez braci albertynów. Poprosiłem ich, aby pozwolili mi się uczyć, w zamian miałem sprzątać przytulisko.

Bardzo mało jest bezdomnych, którzy chcą żyć uczciwie, kształcić się czy pracować. Są bezdomni z własnego wyboru. Chodzą na darmowe obiady, wolą żebrać na ulicach, a za użebrane pieniądze kupią najtańsze wino. Spotkałem kiedyś 80-letniego bezdomnego, ale są i kilkunastoletni. Oni zwykle piją, są narkotyki, jest prostytucja. W Krakowie, który jest jakby stolicą bezdomnych, przebywa ich około 2,5 tysiąca. 

Uważam, że tylko około dziesięciu procent, to są ofiary losu, życia, systemu. Pozostali, to lumpy. Zastanawiam się dziś, jak można być bezdomnym przez 20 lat, owszem, można być nim rok, dwa, ale nie więcej. To jest kwestia nie tylko ambicji czy honoru, ale także umiejętności dogadania się z rodziną. Ale jak ktoś jest leniem, pijakiem i łajdaczy się, to kto z takim wytrzyma... Najczęstszym powodem bezdomności jest niechęć do pracy, do uczciwego  życia, przekonanie, że jemu się wszystko należy. Ja miałem inne marzenia, inaczej pojmowałem życie, moim celem były studia wyższe.

Udało mi trafić do ojców jezuitów, którzy prowadzą w Krakowie szkołę wyższą, Ignatianum. Mieszkając u albertynów, zacząłem studia u jezuitów. Tu poczułem życie. W zamian za naukę sprzątałem kościół, wokół kościoła, pomagałem na ile mogłem. Koleżanki przynosiły mi na zajęcia kanapki, czułem bratnie dusze wokół siebie. Pewnego dnia przedstawili mnie w telewizji jako bezdomnego studenta i to stanowiło w tamtym czasie niemałą sensację. To był rok 2002. Po programie zgłosiło się do mnie kilka osób, zaproponowali mi pracę, a także stancję. Przemieszkiwałem różnie, najczęściej za opiekę nad ludźmi, za sprzątanie, za różne prace. Potem zacząłem się urządzać, dokupywać przedmioty niezbędne do codziennego życia. W końcu udało mi się uzyskać meldunek, co jest rzeczą zasadniczą, bo bez tego ani rusz. Mieszkam teraz w śródmieściu Krakowa, bez wielkich wygód, ale mam wreszcie swój kąt! Do wszystkiego doszedłem własnymi siłami! Skończyłem studia u jezuitów, jestem magistrem pedagogiki po Wyższej Szkole  Filozoficzno-Pedagogicznej Ignatianum.
                                        
Pomógł Nowy Jork, bo kiedy o mojej historii napisał polski dziennik wychodzący w tym mieście,  zgłosiła się do mnie pani Irena Zgarda i ona wspólnie z paniami Zofią Pieniążek i Rachel, zaopiekowały się mną na odległość. Dzięki ich pomocy udało mi się zakupić wiele rzeczy i dojść na dobre do siebie. Ludzkie serca! To serce staram się dziś przekazać innym, takim jakim byłem kiedyś ja sam. Kiedyś święta spędzałem na dworcu, w mróz błąkałem się po ulicach miasta. Nieraz wstydziłem się iść do kogoś i prosić o kolację. Sam wstydziłem się swojej bezdomności wiedząc, że jestem młody, zdrowy i mogę pracować. Po tych wszystkich moich doświadczeniach założyłem  fundację "Zobaczyć człowieka", zarejestrowana jest przy urzędzie miasta. Nie zbieramy pieniędzy, ale staramy się bezdomnym pomóc w inny sposób, a to zadbamy o toalety dla nich, o żywność, ubranie, leki, doraźną pomoc medyczną  Sam w wolne dni czy wieczorami pomagam w tej akcji.

Krótko przed świętami spotkała się w Krakowie z bezdomnymi pani Kalata, minister od polityki społecznej, wysłuchała opinii, przedstawiła swoje. Dowiedziała się sama i naocznie stwierdziła, że obecny system opieki to jest patologia i to trzeba zmienić. Liczę, że tak się stanie. 

Bezdomny może być czysty, nie powinien być głodny, nawet winien pójść do teatru! Kiedyś odciągnąłem młodą dziewczynę od aborcji, dziś jest szczęśliwą matką i żoną; kiedy indziej młodego chłopca odwiodłem od dworcowej prostytucji, dziś ma pracę i rozwozi posiłki po szpitalach. Dziewczynie narkotyzującej się załatwiłem pracę i szkołę. Mam dziś spore możliwości w tym zakresie.

Obecnie pracuję w Narodowym Funduszu Zdrowia jako referent, zajmuję się europejską kartą zdrowia. Zarabiam na tyle, aby skromnie, ale godnie żyć. Życie mnie bardzo dużo nauczyło. Miałem i skrajną nędzę, i chwile zwątpienia, ale byłem uparty i zawzięty, dążyłem do wytkniętego celu. Bezdomność nie może być sposobem na życie. Teraz wszystkie moje doświadczenia chcę przekazać innym bezdomnym, chcę im pomagać, aby udało im się wyjść na ludzi. Sam wyszedłem z wielkiej biedy, doświadczyłem jednak i ludzkiej dobroci i serca, stąd wierzę w dobro i w ludzkie serce ...

Wysłuchała  mb

PS. Nowojorka Irena, niezwykle żywotna starsza pani pomaga potrzebującym do dzisiaj. Nie tylko opiekuje się niedołężnymi ludźmi, z którymi już nawet rodziny nie dają sobie rady, ale wciąż szuka tych, którym się w życiu nie powiodło, by im ulżyć. Posyła, do zupełnie nieznajomych, paczki, pieniądze, listy z ciepłym słowem. Gdzie tylko znajdzie w gazecie informacje o nieszczęściu, tam spieszy z pomocą. Za serce dostaje pewnie modlitwę, bo Pan Bóg jest dla niej wyjątkowo łaskawy. Dał jej zdrowie i urodę. Piękna, wysoka, szczupła siwowłosa Irena, kręci się między chorymi z oddaniem i siłą młodej kobiety. Sama nigdy nic nie chce, tylko dookoła wszystkich rozpieszcza . To dlatego kochają ją nie tylko bliscy, ale też sąsiedzi od dużych do małych, okoliczni sklepikarze i cała reszta świata.