KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Niedziela, 7 lipca, 2024   I   06:02:36 AM EST   I   Estery, Kiry, Rudolfa
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Warto płacić cenę przetrwania

23 marca, 2011

Jeśli Roman Graczyk choćby w połowie wyczerpał listę wpadek i potknięć poszczególnych ludzi i całej instytucji, to „Tygodnik Powszechny\" wychodzi z PRL obronną ręką, jako żywy dowód na to, że realizm i pragmatyzm mają w polityce sens – uważa publicysta

Jestem wydawcą książki „Cena przetrwania?", co sprawia, że czuję się niezręcznie, biorąc udział w debacie na jej temat. Mam jednak generalny problem, który sprawił, że piszę ten tekst. W dyskusji, która się toczy, zabrakło opcji bliskiej – jak sądzę – nie tylko mnie. A zatem głosu zwolenników zarówno Romana Graczyka, jak i „Tygodnika Powszechnego", o ile przez „Tygodnik" rozumieć realną instytucję kierowaną przez Jerzego Turowicza, a nie jej cukierkową legendę zbudowaną po 1989 roku.

Legendę całkowicie sprzeczną z działaniami tamtego środowiska. Legendę, której, gdyby nadal żyli, nie zaakceptowaliby ani Turowicz, ani Pszon, ani Kisielewski, ani Stomma. Nie ze skromności, ale ponieważ zafałszowuje ona ich najgłębsze polityczne przekonania.

Ani bunt,  ani kolaboracja

Przypomnijmy elementarne fakty. Po drugiej wojnie światowej w polskich elitach pojawiły się dwie wyraziste strategie. Pełnej akceptacji dla komunizmu, poparcia dla jego metod i wartości oraz totalnej niezgody, uznania komunistów za władzę okupacyjną. Środowisko krakowskie obie drogi uznało za błędne. Pierwszą, bo nie wierzyli w komunizm, drugą, bo prowadziła do infantylnych politycznie zachowań – albo stoickiej rezygnacji, albo awanturniczego buntu.

Kisiel, Turowicz i Stomma byli klasycznymi polskimi realistami. Takimi jak Czartoryski, jak Wielopolski, jak Bobrzyński. Nie chcieli ani powstania, ani bierności; ani buntu, ani kolaboracji. Przyszło im żyć w czasie marnym, ale uznali, że nie zwalnia to ich z obowiązków wobec wspólnoty. Wiedzieli, że są dramatycznie słabi, że żyją w systemie totalitarnym, że tu nie ma miejsca na opozycję, że tu wszystko, co się ma, dostaje się z woli władzy. A władza w zamian za pismo, za wydawnictwo, za Kluby Inteligencji Katolickiej, chce generalnego poparcia swoich decyzji. Mało tego, władza sądzi, że trafiła na środowisko, przy którego pomocy będzie pacyfikować antykomunistyczne nastawienie Kościoła oraz katolickich elit.

Gra od początku była ryzykowna. Nie tylko ze względu na dysproporcję sił, która sprawiała, że jedna ze stron była Goliatem, a druga bezbronnym Dawidem. Przede wszystkim gra była z gatunku tych brudnych, komuniści dawali „Tygodnikowi" trochę autonomii w zamian za krzewienie u czytelników postaw – nazwijmy to otwarcie – kolaboracyjnych. Pismo musiało popierać wszystkie ważne decyzje partii, drukować wstępniaki, które różniły się od tych z „Trybuny" jedynie mniejszą dawką entuzjazmu i wazeliny, a w zamian za to w niektórych sprawach „Tygodnik" mógł mówić własnym głosem.

Brudna gra

Układ w żadnej mierze nie był partnerski, bo o wszystkim decydowała partia, przecież każde zdanie, które się ukazywało na łamach, było akceptowane przez cenzurę. Jerzy Turowicz miał świadomość, że stąpa po kruchym lodzie, że prowadzi grę, w której partia musi mieć pewność, że więcej zyskuje na lojalności „Tygodnika", niż traci na jego niezależności, i że taką samą pewność – tyle że dokładnie w drugą stronę – muszą mieć czytelnicy, a zatem muszą uwierzyć, że „Tygodnik" komunistów ogrywa, a nie im służy.

Turowicz wiedział, że często mu się to nie udaje, że to, co robi, bywa traktowane jako za daleko idące poparcie dla komunistów. Uważał jednak, że politykę trzeba budować na tym, co istnieje. A istniało jedynie komunistyczne państwo i jego decyzje.

Wielokrotnie w tej grze krakowscy realiści przegrywali. Nie tylko z PZPR, ale ze sobą. Bo gra, jaką prowadzili z komunistami, ze swojej natury stawała się grą z samym sobą, ze swoją odwagą, z niezależnością.

W totalitarnym, a potem autorytarnym państwie trudno zachować podmiotowość. Niepostrzeżenie zaczyna się przyjmować racje władzy za własne, rodzi się lęk o utratę tego, co z takim trudem się zdobyło, pojawiają się zbyt daleko idące kompromisy. Dzienniki Kisiela są świadectwem licznych pretensji do Turowicza o to, że traci rozsądek, że staje się lękliwy albo że daje się wciągnąć komunistom w ich grę. To nie była ta prosta opozycyjność, jaką znamy z 1988 roku, gdy wszyscy krzyczeli „Precz z komuną". To była brudna gra w brudnej rzeczywistości z nieprzestrzegającym zasad partnerem.

Turowiczowi udało się w tej grze nie pogubić. Popełniał błędy, ale uniknął klęski. Jego środowisko potrafiło ocalić swoją wiarygodność, nie utknęło w brudnych kompromisach, a nawet wtedy gdy ponosiło porażki, potrafiło pokazać, że poczynione kompromisy nie były celem, ale metodą.

Tak było na przykład z wielkim eksperymentem, czyli Kołem Poselskim Znak. Po latach okazał się on wielką porażką, katolicy nic nie ugrali, za to przez lata budowali pozór szerokiej legitymizacji władzy. Jednak kilka sławnych gestów Kisiela, Tadeusza Mazowieckiego czy Stanisława Stommy pozwoliło dowieść, że nieudana kolaboracja miała opozycyjną motywację. A kilka sukcesów – jak choćby w kwestii niemieckiej – pokazało, że inteligentnie grająca opozycja może mieć wpływ na wielkie polityczne procesy.

Dopóki w 1980 roku nie pojawił się Wałęsa ze swoim wspaniałym, realistycznym instynktem, wsparty przez Mazowieckiego i Geremka, jedynych sensownych doradców w wielkim morzu politycznej naiwności, nikt w Polsce, poza środowiskiem Znaku, nie rozumiał tak wyraźnie, że politykę robić można jedynie z PZPR, a nie przeciw PZPR. Nikt nie rozumiał, że lepiej być oskarżanym o kolaborację, niż iść w jałową opozycyjność albo pchać młodzież na barykady, wierząc, że wygra ona z Armią Czerwoną.

Kiedy ledwo po powstaniu „Solidarności" Wałęsa skupił całą energię na walce z własnymi szeregami, na pacyfikowaniu buntowniczych nastrojów i próbie budowy ugody z partią, to wybierał tę drogę, którą szło wcześniej środowisko Znaku. I zbierał za to krytykę, której skali nikt już dziś nie pamięta. Kilkanaście miesięcy „Solidarności" to była przecież seria nieustających ataków na Wałęsę, zarzucano mu zdradę, agenturę, tajne dogadanie się z władzą. Takie są realia praktykowania politycznego realizmu. I taka jest jego cena.

Obrona szarości

Na twardszą linię, na wyraźniejsze puszczanie oka do czytelnika „Tygodnik" zaczął sobie pozwalać dopiero w połowie lat 70. Wybór Karola Wojtyły na papieża dał temu środowisku poczucie siły, potem nadszedł 1980 rok, nastąpiło wielkie ujawnienie się, działacze krakowscy masowo wsparli „Solidarność".

Jednak dopiero w połowie lat 80., gdy słabnący generał Jaruzelski nie mógł sobie pozwolić na brutalne gesty, środowisko „Tygodnika" nabrało tego sznytu ostentacyjnej opozycyjności, który potem uznano za normę. To nie była jednak manipulacja ze strony szefów środowiska, raczej typowy ahistoryzm w myśleniu opinii publicznej, po upadku komunizmu, dawne podziały szybko się upraszczały, powszechnie uznano, że z jednej strony była władza, z drugiej chcąca ją obalić opozycja.

Co ciekawe, w toczonych w latach 90. dyskusjach na temat PRL „Tygodnik" zachował dawną wrażliwość. Bronił znaczenia szarych barw, przypominał, że była to dziwna epoka, pełna trudnych wyborów, gdzie dobro i zło nie były zawsze klarowne, gdzie ludzie gubili drogę często nie z własnej winy.

Krytyka mitu

Ukształtowany przez tę właśnie wrażliwość Roman Graczyk zasiadł do książki o „Tygodniku". I napisał krytykę, ale nie „Tygodnika", tylko jego mitu. Graczyk zaatakował nie tyle praktykę polityczną „Tygodnika", ile angelizację tej praktyki po upadku PRL.

Przypomniał podstawowe fakty. Że władza w epoce Bieruta i Gomułki nie tolerowała żadnej opozycji, że ten czas w dziejach „Tygodnika" jest bardziej epoką współpracy niż kontestacji, że ukłony ideologiczne wobec władzy były w tym czasie olbrzymie, że niektóre teksty ich autorzy chętnie wytarliby z pamięci. Mając przywilej historyka, wiedzy pełniejszej, znajomości finału, Graczyk pochylił się nad konkretnymi decyzjami. I uznał, że w wielu sprawach „Tygodnik" w kompromisach poszedł za daleko, że źle ocenił negatywne konsekwencje, że mógł być twardszy.

Szczególnie krytycznie Graczyk ocenia zachowanie Turowicza wobec prymasa Wyszyńskiego, który ostro grając przeciw PZPR, często znajdował szefa „Tygodnika" po przeciwnej stronie. Pretensja ta nie jest nowa, jako pierwszy postawił ją Stefan Kisielewski. I miał chyba rację. Kłopotem Turowicza było to, że nie potrafił się zdecydować, czy jest politykiem, czy religijnym aktywistą. Paraliżowanie ruchów Wyszyńskiemu w imię racji religijnych, bycie bardziej katolickim od prymasa ujawnia ambicję reformatora religijnego, którą można zrozumieć u każdego, ale nie u polityka.

Kto chce w tym wszystkim widzieć atak na „Tygodnik", jest w błędzie. Roman Graczyk pokazał jedynie, że Jerzy Turowicz nie był Kornelem Morawieckim. A „Tygodnik" nie był ani KOR, ani KPN. Miał inną wizję walki z komunizmem i stosował inne metody. Metody, których Graczyk nie potępia, ale analizuje z chłodnym zazwyczaj dystansem.

Zwycięstwo Realpolitik

Osobiście jestem dużo większym zwolennikiem tych metod niż Roman Graczyk. Realizm polityczny to moje poglądy i moja polityczna wrażliwość. Turowicza, Stommę i Kisielewskiego uważam za najwybitniejszych przedstawicieli realizmu politycznego po 1939 roku i z tej perspektywy patrząc, mam duże pretensje do dzisiejszych obrońców „Tygodnika".

Czemu nie próbują bronić tamtego realizmu? Czemu bronią „Tygodnika" wbrew jego historycznym patronom? Czemu lansują model opozycji rodem z czytanek dla młodzieży, gdzie czerwonych łatwo jest bić po mordzie? Czemu wolą konwencję żywotów świętych, formułę bajki o walce z komunistami niż prawdziwą historię ryzykownej kolaboracji, w której słabszy dzięki elastycznemu rozumowi ograł silniejszego? Przecież gdyby Stomma usłyszał Krzysztofa Kozłowskiego czy Andrzeja Friszkego, zawyłby z wściekłości. Bo on nie chciał być twarzą cukierkowego patriotyzmu, banalnego odruchu estetycznego, wolał być apostołem racjonalnej kalkulacji. Chciał patriotyzmu opartego nie na honorze, ale na odpowiedzialności. Chciał elit, które gotowe są wziąć na swoje sumienie trudne wybory. Trudne, czyli takie, które w przypadku porażki historycy opisują potem jako wielkie moralne upadki.

Nie rozumiem też pretensji krytyków do książki Graczyka. Czemu dostrzegli w niej atak? Moje wrażenia po lekturze książki były inne. Tak mało świństw? Tak mało udanych werbunków? Tak mało donosów? Prawie pół wieku gry, która przez znaczenie polskiego Kościoła, Wyszyńskiego i Wojtyły była w samym centrum polskiej polityki, i tak małe koszty?

Jeśli Graczyk choćby w połowie wyczerpał listę wpadek i potknięć poszczególnych ludzi i całej instytucji, to „Tygodnik" wychodzi z PRL obronną ręką, jako żywy dowód na to, że realizm i pragmatyzm mają w polityce sens. Dowód na to, że odpowiedzialna polityka dogaduje się z realiami, nie boi się brudnych kompromisów, bo wierzy w rozum, bo wierzy, że potrafi chłodno liczyć, że jest w stanie ustalić bilans zysków i strat.

Znaleźć strategie lepsze niż te wszystkie powstania, które przez 150 lat niszczyły kolejne młode generacje. Bo przecież największym osiągnięciem polskiej opozycji jest nie to, że obaliła komunizm, bo ten upadł sam, ale że go obalić nie próbowała, że po raz pierwszy od dwóch wieków w warunkach niewoli udało się nie doprowadzić do narodowego powstania. Które w warunkach komunizmu byłoby czymś gorszym niż wszystkie poprzednie razem wzięte.

Dziś oczekiwać można zupełnie innej polemiki z Graczykiem. Ten pyta przewrotnie w tytule, czy opisana przez niego kolaboracja z komunizmem była ceną przetrwania. Warto by się zapytać autora – czy jeśli była to cena przetrwania, to czy warto ją było zapłacić. Bo moja odpowiedź brzmi, że warto. Nawet patrząc na lustracyjne koszty, na kolejne opisane przez Graczyka esbeckie werbunki. Środowisko „Tygodnika" i Znaku stanowi jedną z najlepszych kart powojennej historii. Dlatego właśnie, że ta karta była tak nieestetyczna, była zapasami w błocie, lekcją trzymania ust nad linią bagna, odwagą walki na dość obrzydliwych warunkach.

Lustracyjne  postscriptum

O realizmie „Tygodnika" rzadko się jednak wspomina. Nic dziwnego, przecież w dyskusji nad książką Graczyka „Tygodnik" nie jest bohaterem, jest jedynie pretekstem do odwiecznego sporu o lustrację. A wszystko dlatego, że krytycy Graczyka zamiast pochylić się nad opisanymi faktami, ruszyli do rytualnego ataku. Ze znanymi do znudzenia tezami: że archiwa są niewiarygodne, że autor się w nich „grzebie", naiwnie w nie wierzy, bezmyślnie powtarza... Rozumiem, że tak można było pisać w latach 90., ale dziś praca nad archiwami SB jest już powszechnie uznaną praktyką naukową, ma rozbudowaną metodologię, ma swoje techniki analizy, własne szkoły interpretacji.

Atak na Graczyka natychmiast wywołał szeroką obronę, która też nie dotyczyła samej książki, ale kwestii generalnej – prawa historyków do korzystania z esbeckich archiwów. W sprawie samego „Tygodnika" uwag było mało, ciekawsze od nich były ujawnione emocje, pokazujące wyraźną niechęć do „Tygodnika" i nieskrywaną satysfakcję z faktu, że czterech jego VIP-ów okazało się tajnymi współpracownikami.

Ta satysfakcja jest zjawiskiem istotnym, nad którym warto się pochylić. Zobaczymy wówczas, że dzisiejsza niechęć do „Tygodnika" nie bierze się z tego, co ten robił przed 1989 rokiem, ale z tego, co robił potem. Jest niechęcią do tej linii politycznej, której twarzą stał się Krzysztof Kozłowski. „Tygodnik" do dziś płaci słoną cenę za polityczną aktywność Kozłowskiego, człowieka dużych zasług przed 1989 rokiem, który potem ewidentnie się pogubił. Nie chodzi o to, że stał się tak pryncypialnym wrogiem lustracji i rozliczeń, ale że był tych poglądów orędownikiem histerycznym i nieracjonalnym. Podobnie jak Adam Michnik.

Powiedzmy to wyraźnie – stanowisko abolicyjne jest racjonalne i dopuszczalne. I moralnie, i politycznie. Lustracji i ujawnianiu akt można się sprzeciwiać, używając sensownych argumentów. Na przykład, że to skompromituje cały obóz solidarnościowy, że na kilka lat zdestabilizuje politykę, że hasło „prawda wyzwala" jest niemającym poparcia w faktach frazesem, że tropienie dawnych agentów jest podnoszeniem rangi ran zadanych opozycji do rangi ran zadanych całemu narodowi. Itd.

Kłopot w tym, że w Polsce do obrony postawy abolicyjnej użyto nie rozumu, lecz histerii. Pojawiły się te wszystkie obrażające rozum sofizmaty i półprawdy: że archiwa są niewiarygodne, że je fałszowano, że nie da się ich odczytać, nie da się ustalić charakteru współpracy, że lustracja jest procesem psychologicznym, którego potrzebę rodzi nienawiść i chęć zemsty. W dodatku ta linia ataku wikłała potem ich autorów w dramatyczne sprzeczności, na przykład Kozłowski musiał mówić o plugawych esbeckich kłamstwach, a zarazem jako minister tych samych esbeków nazywał profesjonalistami i zostawiał ich na służbie w III RP.

Zła retoryka

Trudno było tych głupstw słuchać, równie trudno jest je dziś zapomnieć. Zwłaszcza że szła za nimi niesłychanie agresywna retoryka. Jej autorzy do dziś chyba nie zdają sobie sprawy, jak bardzo puściły im wtedy nerwy. Nie zdają sobie sprawy, że dla dużej części opinii publicznej symbolem lustracyjnego szaleństwa nie są fanatyczne oczy Antoniego Macierewicza, ale obłędne szarże jego wrogów. To oni walkę z poglądami zamienili w walkę z głoszącymi ją ludźmi. Ci, którzy zarzucali drugiej stronie nienawiść i polowania na czarownice, sami byli bardziej agresywni, bardziej brutalni i bardziej mściwi. Na żadnego ujawnionego agenta SB, nawet na Lesława Maleszkę i księdza Michała Czajkowskiego, nie wylano tyle złości i nienawiści, co na Bogusława Nizieńskiego, Piotra Gontarczyka czy Sławomira Cenckiewicza. Przekroczono racjonalne granice, ujawnienie faktu donoszenia okazało się większą przewiną niż samo donoszenie.

Niestety, i Kozłowski, i „Tygodnik" mieli w tym duży udział. I teraz za to płacą. Książka Graczyka, która w intencji autora nie była atakiem na „Tygodnik", właśnie jako atak jest dziś powszechnie odbierana. A publiczne polemiki prowadzone w takim stylu, jak to robi Kozłowski, jedynie ten efekt potęgują.

Bo wszyscy, którzy od lat mają dość tej retoryki, stają murem po stronie Graczyka. I automatycznie stają się krytykami „Tygodnika". Bo mają wrażenie, że to sam „Tygodnik" zdecydował, iż najważniejszym w jego dziejach sztandarem jest ten antylustracyjny. Ciekawy tekst księdza Bonieckiego, który spokojnie i uczciwie pochylił się nad meritum książki Graczyka, nad oceną politycznego realizmu, został zagłuszony przez antylustracyjną retorykę.

Chcę być dobrze zrozumiany. Nie mam pretensji o to, że Krzysztof Kozłowski broni oskarżonych o współpracę przyjaciół. Mam pretensję, że jak zwykle metodą obrony są obelgi pod adresem ujawniającego fakty historyka. I że narzucając taki charakter dyskusji nad książką o „Tygodniku", sam sprowadza jego wielką historię do jednej kwestii, jaką był sprzeciw wobec otwarcia archiwów.

Autor jest publicystą i wydawcą. Był m.in. zastępcą redaktora  naczelnego „Faktu" i redaktorem  naczelnym „Dziennika". Obecnie jest właścicielem i szefem wydawnictwa Czerwone i Czarne

Robert Krasowski
Rzeczpospolita, rp.pl