KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Czwartek, 4 lipca, 2024   I   11:57:18 AM EST   I   Aureli, Malwiny, Zygfryda
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Nauka w stylu pop

09 lutego, 2011

Na przykładzie „reformy” szkolnictwa wyższego widać jak na dłoni schemat fasadowego działania, tak charakterystycznego dla tego rządu i tego prezydenta – pisze wykładowca

Określana w mediach jako rewolucyjna reforma szkolnictwa wyższego i związanych z nią reguł uzyskiwania stopni naukowych jest mocno przereklamowana oraz wtórna. Ośmioletni czas na uzyskanie awansu naukowego (doktorat lub habilitacja) istnieje od dawna i jest dość restrykcyjnie przestrzegany. Stanowi też podstawę podejmowania decyzji o zwolnieniu słabo rokującego uczonego. Ograniczanie liczby miejsc pracy nauczycieli także istnieje i ma pełne zastosowanie w praktyce. Można by tak długo. Gdzie zatem leży innowacja? O rewolucji nie wspomnę.

Ograniczenie dostępu do wiedzy

Zapis o ograniczeniu liczby miejsc pracy jest dla mnie mocno kontrowersyjny. Stanowi bowiem zastosowany bez dochowania warunków fair play oręż w otwartej walce z uczelniami prywatnymi. A jednocześnie przyczynia się do dalszego obniżenia ich poziomu. Nie myślę tu o przypadkach ewidentnych, gdy pracownik naukowy publicznej uczelni wzmacnia swoim tytułem i wiedzą uczelnię konkurencyjną. W każdym innym przypadku dochodzi do upowszechniania wiedzy na najwyższym poziomie naukowym (zakładając, że tytuł profesora taką wiedzę gwarantuje), pożądaną w każdej szkole wyższej.

Ograniczenie zatrudnienia profesorów to ograniczenie dostępu do wiedzy. A już używanie argumentu o wydajności pracy wykładowcy może najwyżej śmieszyć. Wiedzą o tym naukowcy, którzy dla zyskania „luzu czasowego” świadomie planują zajęcia w jednym dniu, co oznacza niekiedy nawet dziesięć godzin wykładów czy konwersatoriów, seminariów, ćwiczeń etc.

Szukanie wydajności warto by zacząć od eliminowania ewidentnych nadużyć w tym zakresie. Poza tym wiem po sobie, a nie jestem tu bynajmniej wyjątkiem, że stając na katedrze w tym czy innym miejscu, na tej czy innej uczelni lub konferencji, za każdym razem – mówiąc językiem sportowym – daję z siebie wszystko.

Praca wykładowcy to nie rozładowywanie wagonów z węglem, by doszukiwać się ukrytych rezerw wydajności. Zestawianie tych dwóch wyrażeń (wykład naukowy i wydajność) aż zgrzyta w uszach.

Trywialna ekonomia

Ograniczenie liczby etatów jako metoda osłabienia szkół niepublicznych i próba doprowadzenia do ich upadku czy radykalnego zmniejszenia ich liczby to sposób na przerzucenie sporej rzeszy słuchaczy szkół prywatnych do placówek publicznych (najlepiej na płatne studia niestacjonarne). Ma to być lekarstwem na kryzys demograficzny i dotkliwe zmniejszenie liczby kandydatów na uczelnie.

Podstawą zatem tego zapisu w owej „rewolucyjnej” zmianie w szkolnictwie wyższym nie jest wcale dbałość o poziom nauczania, lecz trywialne względy ekonomiczne. Bo jeśli jest inaczej, to dlaczego ustawodawcy nie podjęli najmniejszej próby ukrócenia praktyki robienia doktoratów, habilitacji i zdobywania tytułów profesorskich na Ukrainie, Białorusi czy na Słowacji? Wszak to rak toczący środowisko, zwłaszcza humanistyki i nauk społecznych. To, co w Polsce jednemu czy drugiemu słabeuszowi się nie udało, stało się możliwe do uzyskania w placówkach zagranicznych. Tu nie ma mowy o nostryfikacji dyplomu. Akceptacja uzyskanych stopni jest u nas – w myśl prawa – automatyczna! O tym jednak w propozycjach zmian ani mru-mru. Jest to tym dziwniejsze, że np. doktoraty z Uniwersytetu Grzegorza Wielkiego w Rzymie podlegają nostryfikacji, podobnie jak dyplomy z innych uczelni zachodnich.

Oczywiście, przy ograniczeniu możliwości zatrudnienia markowych profesorów z uczelni publicznych szkoły niepubliczne sięgną po tych „wschodniohabilitowanych”, wśród których ze świecą szukać naukowości czy chociażby rzetelnego opanowania podstaw naukowej kindersztuby.

Pani minister nauki Barbara Kudrycka (chociaż sama była rektorem uczelni niepublicznej) wydaje się być ministrem sektora wyłącznie publicznego. Jej działalność w odniesieniu do szkół prywatnych nosi niekiedy znamiona szkodliwości.

O tym, że w nadętej rewolucji chodzi o pieniądze, a nie poziom naukowy uczelni, wykładów i absolwentów, świadczy także kolejny zapis ograniczający rozwój. To położenie szlabanu na studiowanie dwóch kierunków jednocześnie. Jeśli odrzucić względy finansowe (będące według mnie jedynym powodem zapisania tego ograniczenia), to zmiana ta staje się całkowicie niezrozumiała i nie do obrony. Jak zmieścić pod tym samym sztandarem hasła nowoczesnej i wszechstronnej edukacji z jednoczesnym ograniczeniem dostępu do niej?

Przy słyszalnym z gmachu Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego lamencie o bezrobociu absolwentów wyższych uczelni likwiduje się istotną ścieżkę do zawodowego sukcesu niemałej ich grupy. Dwa dyplomy to niejednokrotnie argument decydujący, a przynajmniej ważki, przy ubieganiu się o angaż. W ten sposób rzekome oszczędności wynikające z faktycznej amputacji możliwości studiowania więcej niż jednego kierunku spożytkujemy na wypłacenie zasiłku dla bezrobotnych.

Proste czy prostackie

W medialnym przekazie propagandowym można wyczytać, że zostanie uproszczona procedura habilitacyjna. A co tu jeszcze upraszczać?! Toż dzisiaj jest to już tak proste, że dalsze uproszczenia niechybnie doprowadzą do prostactwa i uprawiania nauki w stylu pop. Niezorientowanym wyjaśnię w telegraficznym skrócie, że do habilitacji może przystąpić osoba ze stopniem doktora, która przedłożyła posiadającej uprawnienia do habilitowania radzie wydziału dorobek ze wskazaniem tzw. rozprawy habilitacyjnej, którą może być jedna lub więcej książek czy nawet cykl artykułów naukowych. Dorobek ów ocenia niezależnie od siebie czterech recenzentów (posiadających tytuł profesora lub stopień doktora habilitowanego), w tym tylko jeden z macierzystego ośrodka habilitanta. Dwóch recenzentów wyznacza rada wydziału, a dwóch Centralna Komisja ds. Tytułów i Stopni Naukowych (państwowe ciało wybierane przez środowisko naukowe w tajnym głosowaniu).

Po otrzymaniu recenzji rada wydziału przeprowadza tzw. kolokwium habilitacyjne i ocenia wykład habilitanta. Kandydat przedstawia trzy propozycje wykładów, z których rada wskazuje jedną. Wszystkie głosowania w trakcie kolokwium mają charakter tajny i anonimowy. Pani minister proponuje zniesienie kolokwium i wykładu. To co zostanie? Habilitacja, czyli uzyskanie tzw. samodzielności naukowej, uprawnia do prowadzenia wykładów i określania ich treści. Jak ocenić umiejętność wykładania, jeśli amputujemy sobie możliwość wysłuchania chociażby namiastki wykładu? Zaniechanie kolokwium i wykładu likwiduje możliwość dyskutowania z kandydatem. Ba! Nawet go rada wydziału nie zobaczy. Teoretycznie więc kandydat może przedstawić rozprawę, którą ktoś za niego napisał, a organ decydujący o nadaniu stopnia pozbawiony kolokwium nie będzie mógł nawet tego sprawdzić.

Niszczenie tradycji

Tłumowi trzeba dać igrzyska. Zatem w mediach, w relacjach opisujących mające nastąpić zmiany, widzimy hasło „walki z nepotyzmem”. Z psychologicznego punktu widzenia takie mocne wejście i jednoznaczne stwierdzenie oznacza, że nepotyzm to na wyższych uczelniach zjawisko powszechne i ugruntowane. W każdym razie zasługujące na „walkę”.

W Polsce mamy do czynienia z istnym polowaniem na czarownice, czyli wyszukiwaniem sieci nepotycznych. W ten sposób, jak rasowi komuniści z okresu Trockiego i Dzierżyńskiego, wyszukujemy rodzinne spiski. Najpierw dobrano się do palestry, ujawniając lokalnie kilka prawniczych rodów z niemałymi tradycjami. Słychać już złowieszcze pomrukiwanie pod adresem klanu lekarskiego, a teraz minister nauki zadekretowała walkę z nepotyzmem.

Znowu zostanie sponiewieranych parę akademickich dynastii. Mój śp. ojciec był docentem, ja jestem profesorem zwyczajnym, mój syn jest adiunktem. A wszystko w ramach tego samego uniwersytetu i tej samej dyscypliny naukowej. Za sprawą fundowanej nam „rewolucji” moja duma z naszej rodowej historii akademickiej staje się przedmiotem wstydu i walki. Doszukiwanie się nepotyzmu może być jednocześnie niszczeniem tradycji. A brak szacunku dla przeszłości to najkrótsza definicja barbarzyństwa, że przypomnę Zbigniewa Herberta. Bardzo często obserwuję zjawisko sprowadzające się do hasła „swoich surowiej”.

Spróbujmy spojrzeć na proponowane i już bodaj przypieczętowane zmiany z perspektywy „nieufnego zdrowego rozsądku” (określenie Oskara Wilde’a). Co zobaczymy?

Reforma mocno i dotkliwie limituje dostęp do wiedzy. Mam tu na myśli zakaz upowszechniania myśli naukowej w więcej niż jednym środowisku i ograniczenie możliwości studiowania więcej niż jednego kierunku. Chociaż przyjęta przez generalnie niezorientowane media retoryka wskazywałaby na coś odwrotnego.

Proponowane zmiany niszczą istotne struktury warunkujące faktyczny rozwój kadry naukowej m.in. poprzez uproszczenie (ułatwienie!) pozyskiwania habilitacji, która przez wiele lat była skutecznym progiem selekcyjnym do zawodu naukowca. Jednocześnie całkowicie pominięto wprowadzenie zmian blokujących „wchodzenie do gmachu nauki kuchennymi schodami”.

Żerujący studenci, chciwi naukowcy

Gdybyśmy spróbowali spojrzeć na nasze szkolnictwo wyższe przez pryzmat zmian, których ma dokonać wdrażana „rewolucja”, tobyśmy zobaczyli, że studenci, żerując na pracy górników, hutników i rolników, chcą bez uzasadnienia wydłużać albo poszerzać sobie studia, tym samym zwiększając dług publiczny.

Naukowcy zaś to kasta nieprzyzwoitych chciwców pracujących na pół gwizdka na kilku uczelniach, na których zarabiają krocie. W chwilach wolnych od nabijania trzosa załatwiają swoim dzieciom, wnukom, współmałżonkom, kuzynom i teściowym dobrze płatną i lekką pracę na uczelni.

Istnieje ministerialne przyzwolenie na uzyskiwanie stopni naukowych w niektórych państwach ościennych, gdzie zdobycie stopnia lub tytułu naukowego jest daleko prostsze niż u nas. Ale by kandydaci do tytułów za bardzo nie musieli się wysilać i równie łatwo zdobywali stopnie na miejscu, pani minister uprościła procedurę habilitacyjną i dostosowała ją do oczekiwań rzeszy beztalenci niemogących przebrnąć przez obowiązującą formułę.

Opisałem tu wyłącznie kilka z proponowanych zmian. Wiedzę o nich, bez możliwości dotarcia do źródeł (takowe pojawią się za mniej więcej dwa tygodnie) czerpałem z doniesień prasowych czy internetowych. Za tydzień, za dwa może się okazać, że jest gorzej, niż myślałem. Niestety, na optymistyczne rozwiązania nie liczę. Dla nich nie znajduję żadnej przesłanki. Może więc być tak, a będzie jeszcze gorzej.

Na przykładzie tej „reformy” widać jak na dłoni schemat fasadowego działania, tak charakterystycznego dla tego rządu i tego prezydenta. Widać też, jaką spuściznę zaniechań i zaniedbań obecnie rządzący zostawią swoim następcom. Smutne, ale prawdziwe.

Autor jest profesorem pedagogiki, dziekanem Wydziału Nauk Pedagogicznych UMK w Toruniu, założycielem i dyrektorem Szkoły Laboratorium

Aleksander Nalaskowski
Rzeczpospolita, rp.pl