KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Sobota, 30 listopada, 2024   I   01:47:39 AM EST   I   Andrzeja, Maury, Ondraszka
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Klasyczny pojedynek potworów

03 lutego, 2011

Donald Tusk zupełnie nie zrozumiał, czym jest śmierć prezydenta, przez co Polacy przeżyć musieli upokorzenie. Jarosław Kaczyński zaś katastrofę smoleńską uczynił narzędziem pisowskiej strategii i osobistej zemsty – pisze publicysta

Coraz trudniej dyskutować o polskiej polityce. Coraz trudniej ją analizować. Kilka lat temu wydawało się, że powodem jest to, iż daliśmy się wciągnąć w wojnę polsko-polską, udzielając zbyt silnego wsparcia jednej ze stron. Jednak sytuacja się zmieniła, coraz trudniej znaleźć zwolenników Tuska, coraz trudniej fanów Kaczyńskiego. Po obu stronach rośnie świadomość słabości obu liderów, coraz częściej opisywani są jako mniejsze zło, jako kiepska odpowiedź na coś jeszcze gorszego.

Mimo to, analizując bieżące wydarzenia, pozostajemy zakładnikami bijatyki między PiS i Platformą. Chociaż coraz więcej publicystów wypisuje się z logiki wojny polsko-polskiej na poziomie indywidualnego poglądu, to jednak pozostają jej zakładnikami w sferze publicznie formułowanej diagnozy. Dzieje się tak dlatego, że wymusza to na nas ogólny schemat wszelkiej politycznej dyskusji, bez względu, czy toczy się ona w Polsce czy gdzie indziej. A mianowicie, że tematem dyskusji jest spór między władzą a opozycją, a metodą prowadzenia tej dyskusji jest przyznawanie racji bądź jednej, bądź drugiej stronie.

Dobre relacje z trójkątem

Ten naturalny schemat analizy polityki ma jedną wadę – zakłada, że któryś z graczy tę rację ma. Albo że racja rozłożyła się między nimi. Co się jednak dzieje, gdy racji nie ma ani rząd, ani opozycja? Gdy władza na przykład kłamie, a opozycja bajdurzy? Jeśli sprawa jest naprawdę ważna, dość szybko pojawia się czynnik trzeci, który naprawia równowagę. Z reguły będzie to trzecia partia, która dzięki trafnej diagnozie staje się głównym oponentem władzy i znowu racja może być odnajdywana na linii sporu władza – opozycja.

Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy ze względu na jakieś szczególne okoliczności nie może wykształcić się ten trzeci, co właśnie jest polskim przypadkiem. Bo świadomie nakręcana przez obie strony wzajemna nienawiść między PiS i PO sprawia, że trzeci czynnik powstać nie może.

Mamy zatem w Polsce taką sytuację, że bez względu na skalę swojego lenistwa, cynizmu lub szaleństwa dwie partie PiS i PO dzierżą strukturalny monopol na posiadanie politycznej racji. A zatem uczestnicy debaty publicznej są zmuszeni do opowiedzenia się za jedną z nich. To już nie jest zimne kalkulowanie mniejszego zła, które publicyście pozwala zachować wewnętrzną niezależność i trzeźwość oceny, ale powolne dopasowywanie własnych standardów oceny do istniejącej oferty. Nie rozum jest już miarą oceny, ale to, co jest dostępne na politycznym rynku.

Weźmy przykład – kiedy na pytanie o sumę kątów w trójkącie Kaczyński i Tusk odpowiadają konkretnymi liczbami, analiza tego, który z nich jest bliższy prawdy, jest czynnością racjonalną, a uczestnicy dyskusji oprzeć się mogą na wyniesionej ze szkoły wiedzy o geometrii. Kiedy jednak Kaczyński mówi, że ta suma nie jest na miarę polskich ambicji, a Tusk odpowiada, że rząd Platformy nie miesza się w wewnętrzne sprawy trójkąta, komentator zmuszony jest przykroić swój rozum do tej dziwnej sytuacji. I szuka argumentów na jej miarę – jeden powie, że Tusk jak zwykle jest zbyt pasywny, inny, że Kaczyński właśnie zniszczył nasze dobre relacje z trójkątami.

Będą tak mówić nie dlatego – jak sobie potem nawzajem zarzucają – że służą Tuskowi lub Kaczyńskiemu, ale po prostu dlatego, że z tej absurdalnej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Jeśli ktoś w Polsce chce analizować politykę klasycznie – a zatem przyznając rację bądź władzy, bądź opozycji – wpada w umysłową pułapkę.

Zawalona sprawa

Żeby było jasne, mówimy o prawdziwej pułapce, a zatem o sytuacji, której nie kontrolujemy, ale odwrotnie, w której to my jesteśmy spętani. Weźmy konkretny przykład polityczny, czyli raport MAK, który wywołał powszechną krytykę. Nawet najwięksi zwolennicy Tuska grzmieli gniewem na premiera, ale natury tego gniewu wypowiedzieć nie potrafili. Bo byli zakładnikami logiki „albo, albo”.

Nie chcieli przyznać racji PiS, że polski rząd zdradził polskiego prezydenta, ale nie mogli też przejść do porządku dziennego nad ewidentną porażką rządu. Zaklasyfikowali więc ten błąd w kategoriach taktyczno-propagandowych. Liczyli godziny zmarnowane w Dolomitach, mówili o braku komentarza ze strony premiera, o złym sygnale, który poszedł w świat. Uchwyćmy wyraźnie istotę tego zachowania: to nie była świadoma próba pomniejszenia winy premiera, ale konsekwencja sytuacji zero-jedynkowej. Jeśli po jednej stronie komentator widzi Macierewicza, a po drugiej Tuska, to kompromitację premiera zdefiniować może jedynie jako błąd.

Tymczasem Tusk popełnił nie jakiś błąd, on zawalił jedną z najważniejszych dla państwa spraw. I to zawalił nie wtedy, gdy wyjechał w Dolomity, ale gdy przez długie miesiące mimo apelów opozycji dramatycznie zaniedbywał pilnowania śledztwa. Milczenie premiera po konferencji Anodiny nie miało już większego znaczenia. Istotą wydarzenia było bowiem nie to, że pewnego dnia Rosjanie nas ograli, ale to, że Polacy dowiedzieli się, iż strona polska odegrała w śledztwie rolę mało ważnego asystenta. Który nie odcisnął się na przebiegu śledztwa, który nie zyskał dostępu do wielu dowodów, bo sprawę po prostu zignorował. Okazało się, że miał rację Włodzimierz Cimoszewicz, mówiąc, że Tusk potraktował śledztwo, jakby sprawa dotyczyła włamania do garażu na Pradze.

Jeśli się wyjdzie z logiki, w której musimy komuś przyznać rację, skala porażki Tuska staje się widoczna jak na dłoni. Tusk zupełnie nie zrozumiał, czym jest śmierć prezydenta. On problem zdefiniował na poziomie ludzkim, umarł prezydent, trzeba go pochować, oddać honory, dopilnować ceremonii żałobnych i na tym koniec. Tymczasem śmierć prezydenta, tak absurdalna, nie w wyniku ataku terrorystycznego, ale elementarnego bałaganu, jest wydarzeniem zaburzającym całą logikę państwa. Które wymaga finezyjnych ceremonii politycznych pozwalających państwu odzyskać wiarę w siebie. Sposób prowadzenia śledztwa jest zaś tej ceremonii najważniejszym elementem.

To powinna być wielka operacja, w którą państwo inwestuje wielkie pieniądze i najlepsze kadry po to, aby sprawnością wyjaśniania przyczyn katastrofy dowieść swojej kompetencji, pokazać, że przynajmniej po katastrofie państwo odzyskało pełną sprawność. Przez Tuska tak się nie stało. Przez Tuska Polacy przeżyć musieli upokorzenie, jakim była konferencja Anodiny. A istotą tego wydarzenia, powtórzmy raz jeszcze, było ujawnienie faktu, że od samego początku strona polska zlekceważyła śledztwo, że problem szukania przyczyn śmierci własnego prezydenta potraktowała jako drugorzędny.

Kwestia rodzinna i partyjna

Po drugiej stronie pojawił się ten sam problem ze zdiagnozowaniem sprawy smoleńskiej. Tu też działa ta sama zero-jedynkowa logika, która okazuje się być rzeczywistym władcą publicystycznych piór. Świadomość błędów popełnionych przez Tuska zmusza, by dostrzegać w Kaczyńskim obrońcę państwowej logiki, próbującego ocalić naruszoną przez katastrofę godność państwa. Kłopot w tym, że tak nie jest. Przecież Kaczyński nawet nie próbował nadać swoim emocjom rangi państwowej. Odwrotnie, to właśnie on śmierć Lecha Kaczyńskiego sprywatyzował, uczynił sprawę czysto partyjną i czysto rodzinną. Narzędziem pisowskiej strategii i osobistej zemsty.

Już w pierwszych dniach po katastrofie z prawa do kultu brata wyłączeni zostali przeciwnicy PiS, a późniejsze rozgrywanie karty smoleńskiej pokazało, że nie był to przypadek, ale zimna strategia. Bo – mówiąc wprost – Kaczyński tak chce rozegrać sprawę smoleńską, aby skompromitować polskie państwo. Śmierć Lecha Kaczyńskiego ma służyć jako symbol i dowód upadku polskiej państwowości pod rządami Tuska.

Warto się nad tym problemem poważnie pochylić – Kaczyński próbuje zadać polskiej podmiotowości ciosy znacznie boleśniejsze niż te, które wywołał swym niedbalstwem Tusk czy arogancją Anodina. Kaczyński nie chce, by Polska miękko wyszła ze swej wielkiej porażki, jaką była katastrofa, on chce wielkiej narodowej wiwisekcji, w czasie której można będzie upokorzyć każdy fragment polskiego państwa. Bo to nie jest jego państwo, ale państwo, które zabiło mu brata.

I teraz pytanie: czy tak czuli na kwestię godności państwa prawicowi publicyści nie chcą tego dostrzec, czy dostrzec nie mogą? Moim zdaniem to drugie. Bo są zakładnikami dwuwartościowej sytuacji poznawczej. Widząc Tuska, który tak dramatycznie zaniedbał śledztwo, skupiają się na krytyce tylko jego osoby. Bo z logiki zero-jedynkowej korzysta się dziś w ten sposób, że przydziela się politykom jedynie „zera”, a nie „jedynki”.

Dramatyczna kompromitacja

Żyjemy w świecie, w którym krytycznie analizuje się politycznych wrogów i próbuje się nie patrzeć na politycznych przyjaciół, aby nie dostrzec całej ich małości. Mamy zatem krytyków Tuska i krytyków Kaczyńskiego, którzy jedynie w ramach wzajemnych złośliwości nazywają się apologetami Kaczyńskiego i apologetami Tuska. Tymczasem oni tymi apologetami są tylko funkcjonalnie, przez zero-jedynkowy schemat, który cios w Tuska zamienia w punkt dla Kaczyńskiego.

Rosnący po obu stronach sceptycyzm wobec własnych obozów jest pozytywnym zjawiskiem, ale trudno przewidzieć, czy doprowadzi on do porzucenia zero-jedynkowego schematu. Bo takie porzucenie byłoby poznawczą rewolucją: uświadomieniem sobie, że zły jest zarówno rząd, jak i opozycja. I że trzeba wystąpić z krytyką ich obu. Jest to sytuacja trudna także z tego powodu, że czyni komentatora na swój sposób cynicznym, dziś każdy ma poczucie, że wybiera mniejsze zło, gdy jednak stanie się krytykiem obu stron, okaże się relatywistą, który być może swoją neutralnością pomoże stronie gorszej.

Owszem jest to pułapka. Ale nie gorsza niż ta, w której dziś jesteśmy zamknięci. Bo przypomnijmy sobie dzień, kiedy na posiedzeniu komisji starli się Bogdan Klich i Antoni Macierewicz. Przypomnimy sobie sytuację zero-jedynkowego wyboru. Po jednej stronie mieliśmy ministra, którego obecność w rządzie jest obrazą rozumu, bo jeśli za dopuszczenie do takiej katastrofy nie płaci się dymisją, choćby na czas ustalenia w śledztwie braku winy ministra, to pojęcie „politycznej odpowiedzialności” nie ma już żadnego sensu. Po drugiej stronie natomiast mieliśmy człowieka, który nie wedle kryteriów politycznych, ale behawioralnych jest po prostu niepoczytalny.

I co? Musieliśmy wybierać. Między butą Tuska, który trzymając Klicha, urządza arogancką demonstrację własnej siły, a butą Kaczyńskiego, który oddając kwestie śledztwa w ręce Macierewicza, postanowił śmierć swojego brata uczynić tworzywem dla politycznych bredni, którymi mamić się będzie niemądrych wyborców.

Przypadek katastrofy smoleńskiej to klasyczny pojedynek potworów. Jego zero-jedynkowe opisywanie, porównywanie win obu stron, jest tylko maskaradą, która ukrywa fakt, że obie strony dramatycznie się skompromitowały.

Autor jest publicystą i wydawcą.

Był m.in. zastępcą redaktora naczelnego „Faktu” i redaktorem naczelnym „Dziennika”. Obecnie jest właścicielem i szefem wydawnictwa Czerwone i Czarne

Robert Krasowski
Rzeczpospolita, rp.pl