KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Sobota, 30 listopada, 2024   I   12:28:29 AM EST   I   Andrzeja, Maury, Ondraszka
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Skąd się biorą renegaci

16 stycznia, 2011

Kiedy premier Tusk zdecydował się przerwać urlop w Dolomitach, aby z troską pochylić się nad raportem MAK nie znajdując go zadowalającym, szala się przechyliła.

Właściwie przechyliła się wcześniej. Biorąc pod uwagę, że politykę naszego premiera wyznaczają piarowcy i nieustanne badanie opinii publicznej, można uznać, że rzecznik Graś po premiera udał się wówczas, gdy specjaliści od marketingu stwierdzili, że rosyjski raport wstrząsnął Polakami. Rezygnacja z narciarskich rozkoszy we Włoszech czymś przecież musiała być spowodowana.

Dyplomatyczna choroba prezydenta Komorowskiego ma to samo źródło. Przecież jeszcze przed ogłoszeniem jakichkolwiek oficjalnych ustaleń, nie mając żadnych po temu danych, prezydent nazwał tragedię smoleńską sprawą "prostą", dając do zrozumienia, że wina leży wyłącznie po naszej stronie. To, że tego typu bezpodstawne stwierdzenie nie wywołało burzy w polskich mediach jest miarą ich upadku. Ale sytuacja się zmienia.

Wystąpienie premiera musiało uświadomić tym z PO i okolic, jak np. ważnej posłance, Kidawie-Błońskiej, która od razu ogłosiła, że raport MAK jest obiektywny, że przeszliśmy już na inny etap. Wcześniej, szef MSWiA Jerzy Miller w swoim wystąpieniu był bardziej wobec Rosjan spolegliwy i wprawdzie przyznał, że pewnych wniosków strony polskiej nie wzięli oni pod uwagę, ale głównie akcentował ich słuszną krytykę Polaków. Swoją drogą, warto temu ministrowi się przyjrzeć. Nie przekazując dokumentów naszemu przedstawicielowi, pułkownikowi Edmundowi Klichowi i utrudniając mu na rozmaite sposoby działanie, zredukował i tak słabe polskie możliwości kontroli działań rosyjskich.

Nie twierdzę — ten zarzut się z pewnością się pojawi — że działa on na żołdzie rosyjskim. Tak jak nie uważam, że opłacany przez Moskwę jest chór komentatorów basujący raportowi MAK jeszcze zanim mieli okazję dowiedzieć się, co w nim jest. Bo tą sprawą chciałem się zająć. Polskiego chóru, który stanowi pudło rezonansowe moskiewskiej propagandy, nie sposób wytłumaczyć bezpośrednim wpływem Rosji.

Sprawa jest gorsza. Środki jakie uruchamiają Rosjanie, aby realizować swoją międzynarodową politykę, która podporządkowana została imperialnym ambicjom ich warstwy rządzącej, jak wszystkie zasoby na świecie są ograniczone. Nieograniczone jest natomiast zacietrzewienie i głupota w naszym kraju.

Przypuszczalnie duża część działających dziś w Polsce użytecznych idiotów uznałaby za oburzające próby przekupywania ich przez ościenne mocarstwo. Nie, oni tę robotę robią nieomal ideowo, powodowani swoimi urazami, idiosynkrazjami czy odruchami wywołanymi tresurą ze strony ośrodków opiniotwórczych III RP. A nawet wśród dyrygentów owych ośrodków jakkolwiek z pewnością funkcjonują moskiewscy agenci wpływu, to nie oni dominują. Przeważają środowiskowe interesy, kompleksy i fobie. Dlatego sprawa jest poważniejsza. Taka jest zresztą również polska tradycja. Nawet wśród targowiczan większość stanowili nie świadomi swoich intencji zdrajcy, ale wrogowie "familii" Czartoryskich i króla Stanisława Augusta, zafiksowani na fetyszach "złotej wolności", po obronę której potrafiliby zwrócić się nawet do carycy.

U wielu z tych, którzy afirmatywnie zareagowali na raport MAK głównym motywem było działanie przeciw PiS. Wprawdzie przyjęcie, że katastrofa spowodowana była przez stronę polską obciąża rząd, który odpowiada za wszystkie zaniedbania (niewłaściwe wyszkolenie pilotów czy brak przygotowania wizyty prezydenta; warto pamiętać, że nie było "prezydenckiego" samolotu, a wyłącznie oddany przez rząd do jego dyspozycji) — ale wszystko to wymaga refleksji, a antypisizm jest odruchem. W tym wypadku zresztą wspomaganym niczym nieumotywowaną wiarą, że prezydent Kaczyński doprowadził do samobójczego lądowania.

Oskarżenie to pojawiło się bezpośrednio po katastrofie suflowane przez stronę rosyjską, ale natychmiast przyjęte zostało jako dogmat przez wrogów PiS. Uderzające było, że wprawdzie PO-wscy dyrygenci kampanii nienawiści, jak Janusz Palikot, ogłaszali tę wersję absolutnie cynicznie, to duża część ich medialnych sojuszników, wydawałoby się skłonnych raczej do sceptycyzmu, rzeczywiście w nią uwierzyła i wyznaje ją bez żadnych podstaw do dziś.

Antypisizm jest jednak tylko elementem szerszego kompleksu ojkofobii (nienawiści do swoich), szczepionego Polakom przez ośrodki opiniotwórcze III RP od początku jej powstania. Afirmatywne podejście do narodowej spuścizny piętnowane było jako przejaw megalomanii, która grozić miała eksplozją szowinizmu. Tradycja służyć miała wyłącznie demistyfikacji, demitologizacji, dekonstrukcji. Ponieważ nie starczało już ruin danych mitów, ad hoc wymyślane były nowe, aby można je było poddać destrukcji. Wyobrażenie, że Polacy mogli mieć rację w jakimkolwiek międzynarodowym sporze uznawane było w najlepszym wypadku za naiwność, a głównym zadaniem polskich historyków miało być poszukiwanie własnych win.

Zaznaczyć chciałbym, że nie mam nic przeciw badaniu ciemnej strony własnej historii, ale sprowadzenie do tego dziejów jakiegokolwiek narodu jest zwyczajnym fałszem. Uznanie więc, że w katastrofie smoleńskiej odpowiedzialność mieliby ponosić Rosjanie jest policzkiem wymierzonym smakowi polskiego wykształciucha. Rozumie on, że intelektualna dojrzałość polega na przyznawaniu racji obcym.