KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Niedziela, 30 czerwca, 2024   I   01:02:53 PM EST   I   Arnolda, Emiliany, Lucyny
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Polowanie z nagonką

20 grudnia, 2010

Metodą rządzących środowisk opiniotwórczych jest niszczenie przeciwnika jako człowieka. Nie chodzi bowiem o spór polityczny, chodzi o eliminację z życia publicznego niepokornych – pisze publicysta \"Rzeczpospolitej\"

Przypadkowy spór polityczny dwóch dziennikarzy. Jeden z nich, Tomasz Wołek (kwalifikację dziennikarz traktuję opisowo), poirytowany odmiennością opinii drugiego, Wiktora Świetlika, obiecuje, że usunie go z mediów. Bełkot megalomana w stylu: pan nie wiesz, kim jestem? Nie do końca. W obecnej sytuacji groźby kogoś takiego jak Wołek mogą okazać się uzasadnione. Rzecznik stanowiska obecnej władzy bardziej gorliwy niż Paweł Graś wie, że może sobie pozwolić na tego typu wystąpienia i, co więcej, mogą się one spełnić. Świetlik ma niepoprawne poglądy.

Wojna z opozycją

Niedawno obserwowaliśmy spektakl eliminowania z mediów publicznych dziennikarzy krytycznych wobec aktualnych władz. Działo się to nie tylko bez protestów ze strony innych mediów czy środowisk opiniotwórczych, ale przy ich gremialnym aplauzie, a nawet czynnym uczestnictwie, w czym oczywiście główną rolę odgrywała "Gazeta Wyborcza" i gwiazda szczujnego dziennikarstwa Agnieszka Kublik.

Zgodnie z dobrą tradycją nagonki "Wyborcza" wskazywała, kto ma nieprawomyślne poglądy i kto ma zostać poddany ostracyzmowi. Sprawa jest o tyle szokująca, że w krajach demokratycznych o wolnych mediach usuwanie osób niewygodnych władzy odbywa się po cichu, wstydliwie uzasadniane jakimiś mozolnie wypracowanymi pretekstami, a ujawnienie takich praktyk staje się skandalem zgodnie piętnowanym przez ogół mediów i środowisk opiniotwórczych.

W Polsce Platformy Obywatelskiej dzieje się to w świetle jupiterów, przy poparciu instytucji opinii publicznej. W naszym kraju dziś potępiane jest to, co stanowi standard wolnych krajów, czyli krytycyzm wobec władzy i establishmentu. Bezpardonowa wojna mediów z opozycją traktowana jest jako norma, a temu, kto w owej wojnie nie chce brać udziału – piętno upartyjnienia, czyli pisowskości. Ten wymiar naszej rzeczywistości demonstruje, jak ułomne, a nawet iluzoryczne są w Polsce wolność i demokracja.

Niepokornych nie wystarczy usunąć, trzeba ich zdezawuować, pomówić o wszystko co najgorsze. Niezwykle trudno było oskarżyć świetnego i niezwykle uczciwego dziennikarza, jakim jest Krzysztof Skowroński, który te same przymioty demonstrował jako dyrektor Trójki, o stronniczość. Usunięty więc został z pracy dyscyplinarnie z powodu finansowych "przekrętów". Okazało się, że polegały one na omijaniu absurdalnych przepisów radiowych po to, aby Trójka lepiej funkcjonowała.

W kampanii insynuacji uczestniczyła oczywiście "Wyborcza". Wprawdzie sąd oczyścił Skowrońskiego, ale w świadomości powszechnej coś z pomówień mogło zostać. Skowroński został przecież mianowany za czasów rządu PiS.

Coś się przylepi...

Podobny jest mój własny przykład. "Wyborcza" piórem Kublik oskarżyła mnie o załatwienie "kolegom" wielkich odpraw, co miało rzekomo nastąpić, gdy zorientowałem się, że utracę stanowisko prezesa TVP. Pomimo wysłania przeze mnie sprostowania, insynuacja ta została powtórzona. Wprawdzie drogą sądową wymusiłem przeprosiny na łamach "Gazety", ale jej autorzy mogą liczyć, że coś się przylepi.

To strategia "Wyborczej", która dziś stała się metodą rządzących środowisk opiniotwórczych: trzeba zniszczyć przeciwnika jako człowieka. Nie chodzi bowiem o spór polityczny, chodzi o eliminację z życia publicznego niepokornych. Przemysł pogardy i pomówień pracuje pełną parą.

Metoda ośmieszania i niszczenia ofiar systemu praktykowana była w komunistycznej propagandzie. Chodziło o to, aby wykazać, że poglądy opozycyjne głosić mogą wyłącznie szuje, ludzie niezrównoważeni psychicznie, ewentualnie idioci. Najbardziej jaskrawym przykładem tej strategii w Związku Sowieckim było osadzenie dysydentów w szpitalach i kwalifikowanie opozycyjnych poglądów jako schizofrenii bezobjawowej.

W Polsce dziś działania takie stosowane są równie konsekwentnie, chociaż nie przekładają się na więzienia czy presję fizyczną – acz widzieliśmy również akty przemocy przy bierności policji wobec obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Efektem owej kampanii był również napad na biuro PiS w Łodzi i zabójstwo jednego oraz poranienie drugiego pracownika. Znamienne, że nie ta zbrodnia, ale refleksja nad nią była piętnowana przez środowiska opiniotwórcze jako jej "polityzacja". Kreowanie się zaś na ofiarę przez jednego z głównych organizatorów kampanii nienawiści, Stefana Niesiołowskiego – mimo iż była to oczywista mistyfikacja – traktowane było przez media z całą powagą.

Ofiarą polowania na dziennikarzy została jedna z najbardziej znanych i zasłużonych reporterek polskiego radia Janina Jankowska. Stefan Bratkowski, wykorzystując studentów, usiłował usunąć ją z prywatnej uczelni, gdzie jest wykładowcą dziennikarstwa. Pretekstem była oczywiście pisowskość, pomimo że nikt, kto śledzi wystąpienia Jankowskiej, niczego podobnego nie może u niej znaleźć.

Dziennikarka starała się jednak utrzymać zgodny z dziennikarskimi standardami dystans do nagonki na nieprawomyślnych. To wystarczyło. Ze względu na jej osobę i skandal, który wybuchł wokół sprawy, udało się jej pozostać na stanowisku. Pod tym względem to przypadek odosobniony.

Wilczy bilet

Z mediów publicznych usunięto niepokornych. Sprawa jednak nie skończyła się na tym. Teraz nie mogą oni znaleźć pracy i to nie dlatego, że ktoś kwestionuje ich kompetencje. "Wilczy bilet" jest konsekwencją ich poglądów i dziennikarskiej uczciwości. Nie dotyczy to tylko dziennikarzy.

Ludzie, których zatrudniałem w TVP, po moim wyrzuceniu poszukiwali pracy w prywatnym biznesie. Ponieważ są to fachowi menedżerowie i prawnicy, ostatecznie, choć nie bez trudu, znajdowali ją, ale regułą była prośba zatrudniającego ich szefa: "nie chwal się, że pracowałeś u Wildsteina". Nie chodziło oczywiście o moją osobę, ale o postawę krytyczną wobec status quo III RP, a więc tzw. pisowskość.

Jeden z dyrektorów w dużej prywatnej firmie po katastrofie smoleńskiej, stojąc w tłumie pod prezydenckim pałacem, udzielił telewizji emocjonalnej wypowiedzi. Nie mówił o krwi na rękach Tuska, ale o złym stanie naszego państwa. Główny, prywatny klient firmy zażądał usunięcia go, a gdy właściciel odmówił, zrezygnował z obopólnie korzystnych interesów.

Zwracam uwagę, że chodzi o biznes prywatny, nie o ten z państwową własnością, gdzie partyjna czystka przeprowadzona została przez PO do spodu. Jerzy Polaczek opowiada pouczającą historię o jednym z generalnych dyrektorów w Ministerstwie Transportu, którego mianował ze względu na kompetencje pomimo jego członkostwa w PO. Choć dyrektor wystąpił z partii, aparat PiS naciskał, aby go usunąć ze stanowiska. Jednak Polaczek utrzymał go na stanowisku. Po wyborach 2007 dyrektor ów jako pisowiec został zwolniony.

Listy proskrypcyjne

Wymowny jest status historyków płynących pod prąd dyktowanych przez poprawność polityczną opinii. Jeśli ktoś jest już samodzielnym profesorem, to przy feudalnej strukturze polskiego uniwersytetu trudno mu coś zrobić. Można próbować zatruwać mu życie, jak robi się to w odniesieniu do Andrzeja Nowaka, ale to wszystko. Natomiast już niepokorni doktorzy Sławomir Cenckiewicz czy Piotr Gontarczyk poddawani są nieustannym szykanom, których celem jest wykluczenie ich z gildii historyków.

W wypadku Cenckiewicza mieliśmy do czynienia z próbą zablokowania habilitacji. Po jego wystąpieniu na KUL, gdzie jeden z profesorów ogłosił, że byłby usatysfakcjonowany, gdyby młody naukowiec uzyskał na jego uczelni tytuł profesorski, "Wyborcza" rozpoczęła działania prewencyjne. Na przykład portal Onet (będący własnością ITI) usiłuje się dowiedzieć, gdzie swojej habilitacji Cenckiewicz ma zamiar bronić.

Nietrudno znaleźć przyczynę tego nietypowego zainteresowania osobą historyka na co dzień odsądzanego od czci i wiary. Oczywiście, z książką Gontarczyka i Cenckiewicza uczciwie się nie polemizuje, jej się nawet nie czyta – jak mawiał, w odniesieniu do innego autora, klasyk minister Krzysztof Kozłowski.

A ostatnio historyk Dariusz Stola stwierdził publicznie, że nie życzy sobie, aby za jego pieniądze jako podatnika utrzymywano historyka takiego jak Gontarczyk.

Listy proskrypcyjne dla IPN są już przygotowane i wszyscy wiedzą, kto się na nich znajduje. To i tak wersja łagodniejsza. Wersja ostrzejsza to rozwiązanie tej instytucji.

Najbardziej wymowna była opisana już sprawa młodego historyka Pawła Zyzaka, autora niezwykle ciekawej i kompetentnej biografii Lecha Wałęsy. Odsunięto go od pracy historyka i zmuszono do pracy magazyniera – co przypominało czasy PRL. Natomiast późniejsze ostentacyjne natrząsanie się propagandzistów "Wyborczej" nad jego ironicznie traktowaną "martyrologią", nawet w PRL należało do rzadkości.

Nie zostanie nawet ślad

Ludzie o realnych poglądach opozycyjnych, czyli pisowcy, mają zostać usunięci z życia publicznego i ważniejszych funkcji. Trzeba nauczyć Polaków, że za takie poglądy grozić musi rodzaj banicji. Jeden ze światłych ideologów III RP, prof. Radosław Markowski, wyraził to kiedyś wprost, ubolewając (oczywiście w "Wyborczej"), że mimo wszystko jest istotna grupa społeczna głosująca na opozycję (PiS) i dlatego należałoby stworzyć dla nich osobne instytucje państwowe.

Profesor ów odwoływał się do tradycji podziałów wyrastających z wojen religijnych, potwierdzając tym diagnozę prof. Ryszarda Legutki, że PiS dziś to dysydenci. Przy całym swoim absurdzie propozycja Markowskiego oznacza nawoływanie do apartheidu.

Szokować może ostentacja owej strategii. Jednocześnie właśnie w ostentacji jest siła tego działania. Należy zastraszyć inaczej myślących, zawstydzić i upokorzyć tak głęboko, aby nikomu nie przyszło do głowy głosić podobnych poglądów, a "niepoprawnych" skazać na rodzaj banicji. Musi nastąpić więc nie tylko stygmatyzacja, ale także monstrualizacja przeciwników.

I jak zwykle w takich wypadkach pierwsi w kreowane przez siebie wizerunki wierzyć zaczynają ich twórcy, a w ślad za nimi ich środowisko. Dość znamienne jest zdziwienie ludzi np. z biznesu dowiadujących się, że ich kolega z pracy, którego potrafią szanować i darzyć sympatią, okazuje się pisowskim potworem.

Za podsumowanie służyć może pochodząca z 2007 roku wypowiedź prof. Jana Winieckiego na temat dziennikarki Joanny Lichockiej: "W elukubracjach na mój temat nie wyszła pani poza poziom i styl "wspieraczy PiSuariatu". (…)

Tylko piana z ust i typowe pomówienia charakterystyczne dla wszystkich bolszewików: od premiera do szeregowego dziennikarza inkwizytora, takiego jak pani. (...) Pani ma teraz, jak rządzący PiSuariat, swoje pięć minut i jak oni zniknie pani z grona tych, na których zwraca się uwagę. (...) Tak więc, nie wykluczałbym, że wcześniej jeszcze, nim PiS przegra wybory, po "Rzepie", a w każdym razie "Rzepie" w jej obecnym kształcie ideologicznym, nie zostanie nawet ślad i powróci pani tam, gdzie jest pani właściwe miejsce – to znaczy do jakiejś egzotycznej niszy (czy jaskini) jak "Gazeta Polska"".

Ten ostentacyjnie obraźliwy pozbawiony jakichkolwiek merytorycznych argumentów tekst pisany jest z pozycji siły. Wprawdzie rządził jeszcze PiS, ale establishment wydał mu wojnę, w której wszystkie chwyty są dozwolone. Trzeba zniszczyć przeciwnika, zagnać do jaskini. Winiecki zapowiada to, co realizuje dziś, po swoim politycznym zwycięstwie, Platforma wspierana przez całość establishmentu III RP.

Rzeczpospolita , rp.pl