KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Piątek, 29 listopada, 2024   I   07:56:03 PM EST   I   Błażeja, Margerity, Saturnina
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Zmarnowane szanse

31 października, 2010

Jest obojętne, gdzie przebywa premier – w Sejmie, w kancelarii w Alejach Ujazdowskich czy na boisku. Skutek jest taki sam. Nieudolność nadal potrzebuje alibi – twierdzi filozof społeczny

Ostre konflikty nie są czymś nowym w polskiej polityce. Od początku III RP kwestionowano jej akt założycielski i odmawiano miejsca w polskiej polityce tym, którzy to czynili. Potem była wojna na górze. Kontrowersje wzbudzała prezydentura Lecha Wałęsy. Padały zarzuty o zdradę i o "oszołomstwo", o szykowanie zamachu stanu, zwalczano teorie spiskowe – tym większe było potem zdziwienie Maleszką, ks. Czajkowskim i książką Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka.

Także lata 2005 – 2007 były czasem ostrego sporu. Twierdzono, że Jarosław Kaczyński rządzi przez konflikty. Rzeczywiście, nie jest i nie był on politykiem nastawionym na łagodzenie sporów lub zamazywanie różnic. Ale najpierw to nie Platforma Obywatelska, która przecież z początku chciała zrealizować taki sam program jak PiS, była głównym przeciwnikiem, lecz różne grupy społeczne, przede wszystkim elitarne, identyfikowane jako skorumpowane lub uwikłane w komunistyczną przeszłość – korporacje prawników, lekarzy, przeciwników lustracji, funkcjonariuszy WSI. Walki toczyły się także między ówczesnymi koalicjantami.

Gdy dziś sięgamy po liczne książki opisujące "słownik IV RP", widzimy, że to wszystko była tylko przygrywka do obecnego sporu. I jest rzeczą znamienną, że nigdy nie ukazały się książki opisujące słownictwo i frazeologię III RP po jej małej nowelizacji dokonanej przez PO.

 

Indianie znad Wisły

Wybory 2007 r. odbywały się pod hasłem zapewnienia stabilizacji, spokoju i "polityki miłości". Także te obietnice okazały się bez pokrycia. W rzeczywistości Platforma rządziła i rządzi przez konflikt. Tyle że konflikt, na którym PO oparła swoje rządzenie, ma inną naturę niż ten z lat 2005 – 2007.

Nie jest wywołany realizacją jakiegoś politycznego projektu, który napotyka sprzeciw i opór. PO pobudziła do dość anemicznego sprzeciwu tylko związkowców – z upadającego do końca przemysłu stoczniowego lub ze sfery budżetowej. Z najsilniejszymi grupami od razu weszła w alianse. W jej rządzeniu przez konflikt chodziło jedynie o pobudzenie emocji Polaków i skierowanie ich w odpowiednim kierunku po to, by utrzymać władzę i poparcie do czasu, kiedy Donald Tusk sięgnie po prezydenturę.

Ta filozofia rządzenia wyraziła się w wypowiedzi jednego z czołowych polityków PO, który – jeśli wierzyć krążącej tuż po wyborach 2007 roku anegdocie – na pytanie, co będzie dalej, miał odpowiedzieć: teraz będziemy siedzieć przy ognisku, piekąc swoją pieczeń, a Indianie będą biegali z wyciem wokoło. Rzeczywiście zaczęto traktować Polaków jak Indian. Mieli biegać tak, jak im zagrają. I to się udało.

 

Polityka neosaskiej gnuśności

Rzuca się kość sforze, a ta prowadzona przez media biegnie w odpowiednim kierunku – wszystko jedno, czy chodzi o kolejne zapowiedzi reform, o zmianę konstytucji, "prawybory", o inwestora z Kataru, "zieloną wyspę", dopalacze, kastrowanie pedofilów, euro w 2012 roku. Gdy następuje znudzenie, zwykle po tygodniu, rzuca się kość następną, w innym kierunku. Donald Tusk zapowiada, że rezygnuje z walki o prezydenturę, by "dokończyć" wielkie reformy, które natychmiast odwołuje po wyborze Bronisława Komorowskiego, aby skoncentrować się na "tu i teraz". Itd, itp.

Ta filozofia rządzenia została wyłożona in extenso i bez żenady w dziele "Ja, Palikot". W tych wynurzeniach, pełnych megalomanii i cynizmu, możemy przeczytać: "Po wygranej wiedziałem, że moim celem jest osłanianie Tuska, że jako premier musi mieć wolne ręce do rządzenia. Awanturę z PiS wziąłem na siebie. – Miał pan skrupuły? – Jako polityk żadnych".

Dalej dowiadujemy się, na czym polega polityka: "Nowoczesna polityka jest tak teatralna, aby premier miał spokój, odgrywa się spektakle, które mają odciągnąć uwagę opozycji i mediów od tego, co naprawdę robi władza". A co robi władza? W zasadzie nic – miała tylko zarządzać i pozwalać konsumować: "Tusk... zreformował polską politykę, dostosował ją do kapitalistycznego społeczeństwa. Dał mu wolność od polityki, zakończył epokę jej prymatu, organizowania życia społeczeństwa przez politykę... Tusk zrozumiał, że oni (Polacy) są już tacy jak inne zachodnie narody: chcą wolnego czasu oraz większej konsumpcji. W tym jednym zadaniu zawiera się istota całej demokracji zachodniej... Troszkę więcej urlopu, troszkę mniej pracy, trochę dłuższe weekendy, nie raz, tylko dwa razy w roku, wakacje, drugi dom. Drugi samochód itd.".

Tyle Palikot i jego partia rozumiały ze świata, z kapitalizmu, z demokracji, z polityki. Ta polityka neosaskiej gnuśności, która wyjaśnia, skąd się wzięła dziura w finansach publicznych, nie udała się do końca, gdyż rząd okazał się skrajnie nieudolny i leniwy nawet w zarządzaniu, a zewnętrzne warunki ekonomiczne i polityczne gwałtownie się pogarszały. Nieudolność i problemy trzeba było jakoś wytłumaczyć – tłumaczono więc tym, że przeszkadza prezydent. I nie powinniśmy zapomnieć, że wzywano do przymusowego skrócenia jego kadencji i zastąpienia go marszałkiem Komorowskim. Los chciał, że plan został zrealizowany. Rzeczywiście kadencja została skrócona o ponad pół roku. Być może o kluczowe pół roku.

Kampania ośmieszania niszczyła nie tylko autorytet Lecha Kaczyńskiego, lecz – jak dziś widzimy – urząd prezydenta i trwale naruszyła podstawy Rzeczypospolitej. Dziennikarze ochoczo brali w tym udział. Bez TVN Palikot & Co. byliby nikim. Prywatne koncerny medialne miały w tym interes polityczny i ekonomiczny. Ponieważ dzisiaj usilnie pracuje się nad zatarciem pamięci, twierdząc, że nie działo się nic szczególnego, proszę wpisać ten link, by przypomnieć sobie niektóre tylko wypowiedzi: www.wykop.pl/link/359776/polityka-milosci/.

 

Polała się krew

Propagandzie ulega najbardziej ten, kto ją stosuje zbyt intensywnie. Rządzący, jak się zdaje, zaczęli wierzyć w to marne widowisko, jakie odgrywają dla podekscytowanej publiczności. Byli zresztą podatni na autosugestię. Nic lepiej nie oddaje mentalności obecnego premiera jak waga, jaką przywiązuje do swoich piłkarskich wyczynów. Różnica między prawdziwą polityką Władimira Putina lub Angeli Merkel a polityką Donalda Tuska jest mniej więcej tak sama jak między grą Realu Madryt lub Werderu Bremen a tym, w co bawi się na boisku polski premier, któremu podaje się piłkę, by dla poprawienia samopoczucia mógł strzelić gola.

Realny bilans pokazuje, że dziś Rzeczpospolita znowu nierządem stoi i tylko sprzyjające przez pierwsze dwa lata okoliczności pozwalały łudzić się, że jest inaczej.

Po 10 kwietnia spór o Polskę wszedł w inną fazę. Po raz pierwszy w III RP polała się krew. Nie, nie tylko w Łodzi. Krew polała się już wcześniej – w Smoleńsku. Tam zginął prezydent, na którego prowadzono nagonkę, i który swoją polityką naraził się mocarstwu, na którego terenie zginął – naraził się akcją ratowania Gruzji, przemówieniem na Westerplatte, całą swoją polityką wschodnią.

 

Sygnał alarmowy

Każdy, komu na sercu leży dobro i wolność Polski, mógł na wieść o katastrofie wyciągnąć jeden tylko wniosek, i to niezależnie od bezpośrednich przyczyn katastrofy. To powinien być wielki sygnał alarmowy wzywający do zbiorowego wysiłku, do politycznej mobilizacji, do narodowych rekolekcji.

Są różne rozumienia dobra państwa, racji stanu, ale niewątpliwie jest też granica tej różnorodności. Poza nią kończy się symboliczna i ponadpokoleniowa przestrzeń Rzeczypospolitej. Otóż katastrofa smoleńska i stosunek do niej tę granicę ostro wyznacza. Kto chce uczynić ze śmierci tych 96 osób jeden z wielu wypadków, kto sądzi, że można przejść nad tą katastrofą do porządku rzeczy, ten znajduje się poza tą przestrzenią.

Dzisiaj tak zatraciliśmy poczucie rzeczywistości i wyczucie miary, że przyjmujemy jako rzecz normalną sposób, w jaki zachowuje się rząd Rzeczypospolitej po tej katastrofie i przed nią. Tymczasem jest to zachowanie, które pozwala na najgorsze przypuszczenia. Czyż nie jest rzeczą oczywistą, że premier RP powinien trwać przy zmarłym prezydencie, zadbać o jego godność, że rząd RP powinien uczynić wszystko, by śledztwo przeprowadzono energicznie, przejrzyście, by nie powstało najmniejsze nawet podejrzenie, że czegoś nie dopatrzono? To nie rodziny ofiar i opinia publiczna powinny się domagać informacji, to rząd powinien stale informować obywateli o tym, co się dzieje w tej sprawie. Tymczasem karmiono nas kłamstwami lub półprawdami.

Można było także oczekiwać, że po takim wydarzeniu obóz rządzący wystawi jakiegoś innego, neutralnego kandydata na prezydenta, który mógłby skleić to, o czym poeta pisał, że się już nie sklei. Bronisław Komorowski wypowiedziami o ślepym snajperze itd. był kandydatem zupełnie niestosownym w tej dramatycznej sytuacji, co dodatkowo potwierdził niefortunnym orędziem i innymi zachowaniami w czasie żałoby.

Oczekiwać należało, że ludzie odpowiedzialni za przygotowanie wyjazdu i bezpieczeństwo prezydenta albo podadzą się do dymisji, albo przynajmniej oddadzą się do dyspozycji premiera. Z partii rządzącej powinni odejść najbardziej zajadli naganiacze. Również koncerny medialne, gdyby miały odrobinę przyzwoitości, zdjęłyby z anteny najbardziej obelżywe programy i podziękowały za współpracę dziennikarzom naruszającym standardy itd.

Nic takiego się nie stało. Natomiast od samego początku razem z Rosjanami obarczono odpowiedzialnością za katastrofę samego prezydenta RP, a – jak wieść głosi – polscy dyplomaci, najwidoczniej na zlecenie centrali – nadal propagują tę wersję na świecie.

Premier zniknął na parę godzin między Gdańskiem a Warszawą, by potem pojawiać się u boku Putina, a marszałek Komorowski natychmiast zaczął przejmować władzę, nie czekając na stwierdzenie śmierci prezydenta. "Autorytety", upodlając się do reszty, do "pojednania" ze światełkami w dłoni, a intelektualiści do walki z kultem Tanatosa, z funeralnymi ceremoniami i polskim cierpiętnictwem, z pochówkiem na Wawelu. A ponieważ pozują na oświeconych, trudno nie spytać, jaka to racjonalność, jakie doświadczenie pozwalały tak zawierzać putinowskiej władzy – śledztwo w sprawie Kurska, ludobójstwo w Czeczenii, śmierć Litwinienki, Politkowskiej, Estamirowej, proces Chodorkowskiego? I jakimi skłębionymi myślami można zabić w sobie najprostsze ludzkie odczucia i zdrowy rozsądek?

Dzisiaj już nawet nikt nie pyta, gdzie się podziała rosyjska komisja państwowa, na czele z premierem Putinem, którą z rozgłosem powołał prezydent Miedwiediew, a Rosjanie nawet nie starają się ukryć swego lekceważenia wobec Polski. I słusznie.

 

Odtrącona ręka Kaczyńskiego

Następna, znacznie już mniejsza szansa na narodowe pojednanie pojawiła się w kampanii prezydenckiej, gdy Jarosław Kaczyński wezwał do "zakończenia wojny polsko-polskiej". Dziś wiele mówi się o tym, że po wyborach zapomniał o tym haśle i "zmienił język". Ale jego wezwanie zostało przecież odrzucone.

Szybko wyschły łzy, atakowano Joannę Kluzik-Rostkowską i Pawła Poncyljusza, wypowiedź o prawych Polakach wywołała agresywne komentarze, oburzano się, że Jarosław Kaczyński "prowokacyjnie milczy". Premier Tusk wygłosił na konwencji PO wyjątkowo wojownicze, brutalne przemówienie. Wszyscy pamiętamy też kaberetową scenę: "Janusz, to ty?", gdy Bronisław Komorowski reaktywował Palikota, a także konwentykl w Pałacu na Wodzie.

Kolejna szansa – znikoma – pojawiła się po wyborach. Ale, niestety, pierwszą rzeczą, o którą się zatroszczył Bronisław Komorowski, to usunięcie kłującego go w oczy krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego. Jest to jedyny jego – jak dotąd – czyn polityczny jako prezydenta. I chyba tak już pozostanie, bo widać już wyraźnie, że rola go przerasta.

Po morderstwie w Łodzi media przez chwilę i bez entuzjazmu odegrały cyniczną tragifarsę, ale już bez troski o minimalną nawet wiarygodność. Czy można sobie wyobrazić większy cynizm, niż ubolewanie nad "językiem nienawiści" tych, którzy "pompowali" przez ostatnie lata Palikota w mediach i tych, którzy polecili mu klaskać i przytakiwać w Sali Kongresowej?

Ta zbrodnia była tylko kwestią czasu. To, że do tej pory nikt nikogo z powodów politycznych nie zamordował, wynika tylko z tego, że Polacy są wprawdzie narodem bardzo pobudliwym emocjonalnie i manipulowalnym, ale mało skłonnym do czynów – nawet ich nienawiść wyczerpuje się najczęściej w słowach. Taksówkarz z Częstochowy sięgnął po fizyczne środki eliminacji wroga, przebijając zapałem kucharza z ASP, który także zapowiadał, że należy wyręczyć państwo i wziąć sprawiedliwość w swoje ręce.

Szybko zgodzono się, że winę za to zdarzenie ponosi sam Jarosław Kaczyński, tak jak jego brat za katastrofę smoleńską. Najbardziej umiarkowani "narratorzy" wskazywali na symetrię postaw, twierdząc, że odpowiedzialni są wszyscy, a ofiarą mógł być każdy. I ilustrowali to bogatą antologią wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego i jedną nieszczęsną wypowiedzią posła Adama Hofmana, który niepotrzebnie chciał się zmierzyć na brutalność z Palikotem. O systemie rządów PO dyskretnie się milczy.

 

Agresja, ignorancja, zacietrzewienie

Tymczasem najważniejsze jest to pytanie systemowe. Pytanie, do czego PO potrzebny był Palikot i skąd bierze się agresja u ludzi, którzy dziś dysponują pełnią władzy? Dlaczego nie zajmą się rządzeniem? Dlaczego tak się boją tych, którzy ich zdaniem nie mają żadnych szans, by wygrać wybory i są w gruncie rzeczy bezsilni?

Po pierwsze, nie wychodzi im rządzenie. I w gruncie rzeczy jest obojętne, gdzie premier przebywa – w Sejmie, w kancelarii w Alejach Ujazdowskich czy na boisku. Skutek jest taki sam. Nieudolność nadal potrzebuje alibi. Wytłumaczenie, że nie można nic zrobić w "atmosferze nienawiści" zastąpiło to, że "przeszkadza prezydent".

Agresji sprzyja też ignorancja. Jeszcze w poprzednią niedzielę mogliśmy wysłuchać audycji, w której znana dziennikarka rzucała się na posła Mariusza Błaszczaka, bo najwidoczniej nie zrozumiała słowa "republikanizm". Podobnie było z artykułem Jarosława Kaczyńskiego o położeniu międzynarodowym, który wywołał wściekły, irracjonalny atak.

Ale obecnie pojawił się jeszcze silniejszy powód lęku i fanatycznego zacietrzewienia. Sposób, w jaki obóz rządzący zachowywał się przed i po katastrofie smoleńskiej sprawia, że w oczach wielu Polaków, choć, niestety, nie większości, znalazł się on i jego zwolennicy, w tym liczne "autorytety", niebezpiecznie blisko owej symbolicznej granicy, poza którą kończy się Rzeczpospolita Polska.

Ujawniane fakty o sposobie prowadzenia śledztwa przez władze rosyjskie są kompromitujące. Tym bardziej kurczowo trzymają się swojej wersji. Film pokazujący niszczenie wraku tupolewa jest jak policzek dla wszystkich, którzy głosili zasadę bezwzględnego zaufania, oddając się na łaskę i niełaskę Putina. Dlatego muszą eliminować niewygodne programy telewizyjne, dezawuować dziennikarzy, którzy ujawniają takie fakty, dlatego muszą zamknąć usta opozycji i pacyfikować buntujących się ludzi, zastraszać księży i naukowców, zabić moralnie lub fizycznie Jarosława Kaczyńskiego. Ich fanatyzm i nienawiść wyrastają z obawy, że ten tłum, który zbierał się przed Pałacem Prezydenckim i rzucał im w twarz oskarżenia, może mieć rację.

Autor jest profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem "Rzeczpospolitej"

Rzeczpospolita