Jeśli ktoś jest na bakier z uczciwością i za wszelką cenę chce pomóc swojemu kandydatowi w wyborach prezydenckich, może bez większych problemów oddać na niego głos kilka razy w różnych komisjach.
Tę lukę w prawie wykrył zakopiański reporter Radia RMF FM Maciej Pałahicki. Wziął on zaświadczenie o prawie do głosowania z urzędu gminy i udał się z nim do punktu ksero, gdzie zrobiono mu 10 kolorowych odbitek. Następnie z takim fałszywym dokumentem poszedł do zastępcy przewodniczącego jednej z komisji wyborczych w Zakopanem, który zapytany, czy pozwoliłby mu zagłosować z takim zaświadczeniem odpowiedział, że tak.
- Wydrukuję sobie sto takich zaświadczeń. Obchodzę po kolei wszystkie komisje i każda przyjmuje i dopisuje mnie do listy. Mój głos jest ważny - powiedziała Pałahickiemu osoba prosząca o zachowanie anonimowości.
Państwowa Komisja Wyborcza przyznała, że okręgowe komisje wyborcze nie są w stanie odróżnić prawdziwego zaświadczenia o prawie do głosowania od fałszywego, ale nie obawia się takich manipulacji, ponieważ może bez trudu złapać wyborczych oszustów, zbierając od urzędów informacje o tym, ile wydano zaświadczeń.
- Jeśli komisje zebrały więcej zaświadczeń niż wydano, wiadomo, że doszło do przestępstwa i do akcji wkracza prokuratura - tłumaczył na antenie RMF Krzysztof Lorenc z PKW.
W tym rozumowaniu jest jednak pewien feler. Wiadomo przecież, że nie wszyscy pobierający zaświadczenie udadzą się na wybory. W ich miejsce mogą pojawić się posiadacze wielu doskonale zrobionych, kolorowych kserokopii (byle bez przesady). Wtedy liczby będą się zgadzać i nikomu raczej nie przyjdzie do głowy, że mogło dojść do oszustwa.
Głosowanie na podstawie fałszywego zaświadczenia to przestępstwo, za które grozi 5 lat więzienia. Czy takie zagrożenie wystarczy jednak, aby odwieść nieuczciwych wyborców od kilkakrotnego wrzucenia do urn w różnych komisjach kartkek z krzyżykiem przy nazwisku ich kandydata?
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE