KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Czwartek, 28 listopada, 2024   I   02:42:30 PM EST   I   Jakuba, Stefana, Romy
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Jak zostałem na chwilę filozofem marksistowskim

30 lipca, 2009

Lato sprzyja wspominaniu dawnych wakacji, kiedy było się jeszcze młodym, pełnym entuzjazmu i energii instruktorem harcerskim, starającym się wychowywać kolejne pokolenia nastolatków w duchu przedwojennych ideałów służby Bogu, Polsce i bliźnim.

Wiązało się to oczywiście z różnymi problemami, ponieważ władza ludowa miała zupełnie inne wyobrażenie o tym, jak należy kształtować charaktery młodych Polaków i przy pomocy różnych swoich organów skutecznie (choć nie zawsze) uprzykrzała życiem takim ludziom jak ja oraz mnóstwo moich podobnie myślących koleżanek i kolegów, noszących na piersiach harcerskie krzyże.
   
Ponieważ kilka dni spotkałem się po raz pierwszy od wielu, wielu lat z Ziemowitem Pochitonowem, jednym z odważnych członków Studenckiego Komitetu Solidarności, przypomniałem mu pewną historię z nim w roli głównej, a pozostali uczestnicy towarzyskiej biesiady zobligowali mnie do jej opisania i opublikowania, co niniejszym z przyjemnością czynię.
   
Było to pod koniec lat 70. Prowadziłem obóz letni szczepu "Żurawie" na Mazurach. Jedną z instruktorek była znakomita drużynowa zuchów, a potem moja zastępczyni - Agnieszka Kowalska (obecnie Wadowska - żona innego członka "żurawiowej" rodziny),  wówczas studentka krakowskiej Akademii Rolniczej.
   
Na tej samej uczelni studiował Pochitonow, który postanowił spędzić wakacje nad mazurskimi jeziorami. Dowiedziawszy się od Agnieszki, gdzie obozują "Żurawie", wybrał się do niej z krótką wizytą. Rozbił swój mały namiocik na naszym terenie, zażywając przez 2-3 dni wodnych i słonecznych kąpieli. Wieczorami uczestniczył w ogniskach, a potem gawędziliśmy sobie jak to piłsudczyk z wrogiem ustroju.
   
Kiedy Ziemek wyjechał, nieoczekiwanie zjawili się dwaj smutni panowie i zażądali rozmowy z komendantem obozu. Przedstawili się jako wizytatorzy z olsztyńskiego kuratorium oświaty i wychowania i zaczęli mnie wypytywać o niedawnego gościa, o którego pobycie doskonale wiedzieli. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że był, ale już go nie ma, ponieważ "oddalił się w niewiadomym kierunku"; zawsze podobało mi się to zdanie z milicyjnych raportów, a chciałem im dyskretnie dać do zrozumienia, że rozszyfrowałem ich prawdziwą tożsamość służbową.
   
Przybysze nie zwrócili uwagi na ten greps, spytali natomiast z widoczną troską w głosach, czy wiem, kogo przyjąłem pod "żurawiowe" skrzydła. Wyjaśniłem, że to kolega mojej instruktorki, o czym oczywiście doskonale wiedzieli. Zainteresowali się, co robił na obozie, jaki miał kontakt z młodzieżą, o czym rozmawialiśmy.
   
Mając już pewność, z kim mam do czynienia, postanowiłem - jako człowiek lubiący dobrą zabawę, zwłaszcza słowną - trochę sobie pożartować z nieproszonych gości. Nie odpowiadając na ich pytania, udałem poważnie zaniepokojenie. Dalszy dialog wyglądał mniej więcej tak:
   
- Panowie, ale o co chodzi? Czy ten człowiek zagraża może bezpieczeństwu naszej ludowej ojczyzny?
   
- To groźny kontrrewolucjonista. Potrafi przeniknąć do różnych środowisk młodzieżowych i demoralizować je swoimi poglądami.
   
- Czy jego poglądy godzą we władzę ludową i trwałe miejsce Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w bratniej rodzinie państw socjalistycznych?
   
- Jak najbardziej, panie komendancie. Z tym człowiekiem trzeba uważać, nie dopuszczać go pod żadnym pozorem do kontaktu z młodzieżą. A gdyby znowu zjawił się tutaj, proszę natychmiast powiadomić najbliższy urząd państwowy.
   
- Panowie, pozwólcie, że się bliżej przedstawię. Jestem absolwentem filozofii, kończę właśnie doktorat na Uniwersytecie Jagiellońskim i jestem intelektualnie oraz moralnie przygotowany na dyskusje z każdym wrogiem ustroju. Proszę się nie obawiać, dam sobie radę i obronię młodzież przez zgubnymi wpływami każdego kontrrewolucjonisty.
   
Myślałem, że tą ostatnią wypowiedzią już trochę "przegiąłem", ale okazało się, że wręcz przeciwnie. Jeden z gości wyprężył się i powiedział z wyraźną ulgą w głosie;
   
- Towarzyszu, w pełni wam ufamy. Jako wykształcony filozof marksistowski na pewno dacie sobie radę, gdyby Pochitonow albo ktoś taki przyjechał do was.
   
Zastanawiałem się, czy ciągnąć ten dialog dalej i precyzować jaką filozofią się zajmuję, ale nieproszeni przybysze uznali sprawę za zamkniętą, pożegnali się i wsiedli do gazika.
   
Dopiero teraz, po 30 latach, miałem okazję opowiedzieć tę historię jej bohaterowi. Pośmialiśmy się z niej serdecznie, podobnie jak ja ze swoją kadrą instruktorską po wyjeździe zadowolonych z wzorowego wykonania zadania funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa z terenu obozu.

Jerzy Bukowski