KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Czwartek, 18 kwietnia, 2024   I   02:45:24 PM EST   I   Apoloniusza, Bogusławy, Gościsławy
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Smaki i koszta władzy

13 stycznia, 2008

Nie ma dla żyjących plotkami z wielkiego świata gazet, popularnie zwanych tabloidami, lepszego tematu, niż pastwienie się nad politykami, którzy nadużywają - w mniemaniu ich redaktorów - swojej władzy. Polowanie na ministrów używających służbowych samochodów do prywatnych wojaży, zabierających oficerów Biura Ochrony Rządu na urlopy w dalekie kraje, czy wydających ze służbowych kart płatniczych spore sumy na bankiety, zakupy i alkohole trwa w tych redakcjach nieustannie.

Łatwo jest bowiem zainteresować czytelnika sensacyjnym odkryciem, dokonującym się pod hasłem: "patrzcie, ledwie wiążący koniec z końcem rodacy, jak władza trwoni wasze ciężko zarobione pieniądze na swoje zachcianki". Otrzymujący pensje poniżej średniej krajowej obywatele Rzeczypospolitej z wypiekami na twarzy dowiadują się o kolejnych wybrykach ludzi władzy. Ci dają się zaś - jak naiwne dzieci we mgle - łapać w sytuacjach, których powinni unikać dla dobra wizerunku własnego oraz reprezentowanego przez siebie ugrupowania i rządu.    

O ile domorosłe gwiazdeczki estrady, telewizji, czy filmu oraz słabo jeszcze rozpoznawalni przez opinię publiczną kandydaci i kandydatki na takowe mniej lub bardziej dyskretnie same podsuwają fotoreporterom "Faktu" bądź "Super Expressu" informacje na temat tego, kiedy, gdzie i z kim wywołają skandal, o tyle politycy winni cechować się daleko posuniętą wstrzemięźliwością, jeśli chodzi o ich szampańskie zabawy, wakacyjne zachcianki i wszelkie inne sposoby korzystania z uroków władzy. Jeśli sami nie potrafią ocenić rozmiaru szkody, jaką mogą spowodować tym lub innym zachowaniem, niech słuchają doradców i asystentów, którzy - patrząc z pewnego dystansu - życzliwie zwrócą im uwagę, czego nie wypada robić ze względu na fatalny odbiór medialny.    

Wielu z nich zachowuje się jednak nazbyt beztrosko i swobodnie, zupełnie jak gdyby nie rozumieli podstawowych zasad public relations i pochopnie uwierzyli, iż są tak wspaniali, nietykalni i kochani przez całe społeczeństwo, że akurat im wszystko zostanie wybaczone. Kiepski to polityk, który nie uwzględnia w swych działaniach ich medialnego echa, nie myśląc także o kłopotach, w jakie może się wpędzić, kiedy po przegranych wyborach  przyszły rząd z pomocą żarłocznych mediów skrupulatnie rozliczy go z każdej złotówki, wydanej ze służbowej karty, choćby nawet wcale nie nadużywał jej do prywatnych celów.    

Koniec ubiegłego roku przyniósł taką właśnie zmasowaną ofensywę polityczno-medialną na froncie kart płatniczych, jakimi posługiwali się ministrowie rządów Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, a z początkiem bieżącego została ona rozciągnięta także na byłą ekipę, rządzącą Warszawą w okresie, kiedy prezydentem stolicy był Lech Kaczyński. Zwalczająca korupcję w każdym jej przejawie Julia Pitera połączyła siły z tabloidami, a nawet z dziennikarzami poważnych mediów i przy ich pomocy ujawniła, że ministrowie poprzednich ekip często w nieumiarkowany sposób szastali publicznym groszem, obecna prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz złożyła zaś do prokuratury doniesienie o domniemaniu popełnienia przestępstwa niegospodarności przez swoich poprzedników.    

Granica pomiędzy szlachetną batalią o przejrzystość życia politycznego, a mającym służyć głównie budzeniu  negatywnych uczuć społecznych wobec polityków populizmem jest jednak bardzo cienka. Pitera ma niewątpliwie rację, piętnując ministrów, którzy dokonywali jak najbardziej prywatnych zakupów służbowymi kartami. Ale i ona doskonale wie - będąc obecnie człowiekiem władzy, a wcześniej niestrudzoną tropicielką grzechów rządzących - że nie zawsze da się precyzyjnie oddzielić to, co prywatne od tego, co publiczne.     

O ile wydawanie pieniędzy podatników na perfumy i alkohol, czy ciągnięcie za sobą kilkuosobowej obstawy BOR na wakacje jednoznacznie zasługuje na potępienie, o tyle uregulowanie służbową kartą rachunku w restauracji wcale nie musi oznaczać nadużycia władzy. Jak słusznie zauważył bowiem daleki od cienia sympatii dla Prawa i Sprawiedliwości poseł Ryszard Kalisz z Lewicy i Demokratów, wysoki urzędnik państwowy lub samorządowy ma pełne prawo zaprosić znacznego gościa na ważną rozmowę do restauracji i ze spokojnym sumieniem zapłacić za taki posiłek publicznymi pieniędzmi.     

Trzeba tylko znać proporcje i umiar: minister spraw zagranicznych ma prawo zjeść ze swym odpowiednikiem z innego kraju wystawną kolację z wykwintnymi trunkami w ekskluzywnym lokalu na koszt podatników, wicewojewoda nie powinien natomiast pokazywać się w najlepszej restauracji w mieście z wizytującym jego urząd dyrektorem departamentu z resortu infrastruktury, a burmistrz małego miasteczka w ogóle powinien unikać takich wypadów na miasto ze swoimi gośćmi. Służbowe śniadania, lunche, obiady i bankiety są nieodłącznymi elementami sprawowania władzy w każdym państwie i ustroju od czasów starożytnych ale nie na każdym jej szczeblu racja stanu usprawiedliwia organizowanie uczt Lukullusa. Jak ulał pasuje tu staropolskie powiedzenie: „znaj proporcją, mociumpanie”.    

A tak na marginesie warto wyjaśnić żywionymi gastronomicznymi sensacjami z życia władzy czytelnikom tabloidów, że takie imprezy wielu ministrów wkrótce potem odchorowuje (bez możliwości wzięcia zwolnienia lekarskiego z pracy), ponieważ obfite, wysokokaloryczne i nader zróżnicowane smakowo jedzenie w najlepszych nawet lokalach nie służy - przynajmniej na dłuższą metę - zdrowiu. Często bywa zaś, że temperatura i waga rozmów wykluczają równoczesne delektowanie się rozkoszami podniebienia.      Niech więc zazdrość zajadającego na co dzień kaszankę, a od święta kotlet schabowy biednego rodaka wobec z trudem trawiącego trufle lub nie mającego czasu skosztować ulubionego pasztetu z gęsich wątróbek polityka nie przybiera zbyt wielkich rozmiarów. Zwłaszcza że w przypadku ujawnienia, że któryś z ministrów jest smakoszem wspomnianych wątróbek, odezwą się natychmiast miłośnicy zwierząt i przywołają cierpienia tuczonych dla pozyskania owego specjału gęsi.    

W tej dziedzinie nie ma więc reguł, powinien jednak obowiązywać zdrowy rozsądek, takt i umiar. Każdy urzędnik państwowy, któremu przysługują takie bonusy, jak telefon komórkowy, samochód z kierowcą, karta płatnicza musi sam - lub zasięgając opinii kogoś zaufanego, a biegłego w dziedzinie PR - decydować, jak zachować się w danej sytuacji.     

Nie wolno mu nigdy zapominać, że z jednej strony reprezentuje państwo i przesadna skromność byłaby obniżaniem jego powagi, z drugiej wystawiony jest na obiektywy kamer oraz aparatów fotograficznych dociekliwych dziennikarzy, a także na żer umiejących zrobić użytek z ich obserwacji polityków opozycji, którzy mogą zacząć krytykować go od razu lub uzbierać więcej sensacyjnego materiału i przystąpić do ofensywy medialnej w dogodnym dla nich momencie, jak czyni to obecnie Julia Pitera.    

Bycie człowiekiem władzy niesie ze sobą wiele przyjemności, ale także mnóstwo niebezpieczeństw. Dobrze więc, że polujący na polityków dziennikarze zmuszają ich do samoograniczania się w korzystaniu z uroków przebywania na świeczniku i przypominają im przedwyborcze zapowiedzi o realizowaniu postulatów taniego państwa.     

Dzisiaj, kiedy dobry PR jest często cenniejszy od niejednej podjętej w zaciszu gabinetu merytorycznej decyzji, urzędnicy państwowi powinni stale mieć się na baczności, a niekiedy wykonać nawet jakiś populistyczny gest, aby zaskarbić sobie sympatię mediów.      Bez niej nie poradzi sobie bowiem nawet bardzo z natury uczciwy i skromny polityk, szczególnie jeśli zagną na niego parol tabloidy lub opozycja. Do tej profesji stosuje się bowiem zasada, obowiązująca w boksie: nie ma przeciwników odpornych na ciosy, są tylko tacy, których na razie nie udało się jeszcze dobrze trafić. Właśnie to "na razie" dedykuję  kolejnym ekipom, dochodzącym w Polsce do władzy.

Jerzy Bukowski