Po ostatnim głośnym występie publicznym Władysława Bartoszewskiego na krakowskiej konwencji wyborczej Platformy Obywatelskiej nikt nie ma chyba wątpliwości, że w pełni zasłużył on sobie na takie właśnie określenie, aczkolwiek jego aktualni polityczni przeciwnicy chętniej użyliby zapewne bardziej dosadnego: upiorny staruszek.
Szkoda, że jeden z ostatnich ludzi, których można nazwać w Polsce wielkim autorytetem moralnym, zachowuje się od pewnego czasu w niezbyt elegancki (łagodnie to ujmując) sposób wobec tych, których naznaczył jako swoich przeciwników. W dodatku doskonale wie, że nawet najbardziej zagorzali wrogowie nie ośmielą się zaatakować go równie bezpardonowo (wyjątkami są Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz, którzy kilkakrotnie już to uczynili), więc pozwala sobie na niezwykle "ostrą jazdę".
Gdyby ktoś inny użył wobec swoich politycznych rywali - ale zarazem przedstawicieli aparatu niepodległego państwa - takich sformułowań, jak "ludzie napęczniali nienawiścią", "dewianci psychiczni, którzy są wewnętrznie poskręcani przez swoje kompleksy", "niekompetentne dyplomatołki", zostałby natychmiast napiętnowany jako arogant, frustrat i człowiek pozbawiony elementarnej kindersztuby.
Były minister spraw zagranicznych RP maksymalnie korzysta ze swojej uprzywilejowanej pozycji nietykalnego autorytetu, bezlitośnie i małostkowo wykorzystując ją przeciw PiS w partykularnym interesie PO. Jest to oczywiście jego wolny wybór, ale forma, w jakiej go urzeczywistnia, napawa smutkiem i niesmakiem; straszny dziadunio nie tylko działa bowiem przeciw politykom, których znielubił, ale także na szkodę dobrego imienia państwa, które z całą pewnością leży mu na sercu.
Zawodowy dyplomata, poruszający się z wielką elokwencją, zręcznością i swobodą po europejskich salonach, powinien umieć ograniczać swój barwny słowotok. Tymczasem w wywiadzie dla "Dziennika" zapowiedział, że na kolejnej wojewódzkiej konwencji Platformy wypowie się jeszcze ostrzej!
Jego krakowskie obelgi pod adresem rządu PiS wywołują zrozumiałe zainteresowanie opinii publicznej, która przyzwyczaiła się już do stosowania wulgaryzmów jako argumentów w debatach politycznych i łaknie wręcz ich natężenia. To, co pasuje do Stefana Niesiołowskiego, Jacka Kurskiego, czy Ryszarda Kalisza, nie przystoi jednak Bartoszewskiemu. Jeżeli ktoś tak powszechnie ceniony jak on obniża poziom publicznej debaty, to czegoż można spodziewać się ze strony politycznych fighterów?
Jest jeszcze międzynarodowy aspekt krakowskiego wystąpienia Bartoszewskiego. Jego słowa odbily się już szerokim echem w wielu stolicach, zwłaszcza w niezbyt nam ostatnio przyjaznym - z wzajemnością - Berlinie, gdzie cieszy się on ogromnym respektem. Jestem pewien, że wygłaszane ze swadą antypisowskie tyrady strasznego dziadunia zostaną tam jednoznacznie odebrane jako swoista wytyczna do traktowania obecnego rządu w Warszawie i zaszkodzą mu bardziej niż niedawny wywiad Aleksandra Kwaśniewskiego dla niemieckiej edycji "Vanity Fair".
W ten sposób człowiek, który wspaniale przyczynił się do budowania autorytetu oraz majestatu Rzeczypospolitej w świecie po 1989 roku i na własnym przykładzie uczył szacunku dla niego swoich rodaków, sam pokalał własne gniazdo. Niełatwo jest mi odpowiedzieć na pytanie, czy uczynił to z rozumianej po swojemu troski o lepszą przyszłość Polski, czy też z powodu kilku werbalnych prztyczków, jakimi obdarzył go ostatnio rząd.
Trudno byłoby mi pogodzić się z myślą, że jeden z ostatnich arbitrów elegancji polskiej sceny politycznej przedłożył osobiste urazy ponad interes ojczyzny.
Z Krakowa dla www.Poland.US
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE