KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Piątek, 26 lipca, 2024   I   08:29:12 PM EST   I   Anny, Mirosławy, Joachima
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Jak budowałem telewizję w Radomiu - wspomnienia z PRL-u

10 września, 2007

Był rok 1959 kiedy pracowałem jako młody, bo zaledwie 25-letni, asystent techniczny w mizernym Zakładzie Urządzeń Radiofonii Przewodowej na Politechnice Wrocławskiej, kierowanym przez prof. Stefana Bincera.

Zakład był mizerny, bo całe jego wyposażenie techniczne składało się z dwóch woltomierzy, kilku śrubokrętów i wiertarki do drzewa napędzanej ręczną korbką. Sam profil zainteresowań zakładu, czyli przesyłanie programów radiowych po drutach do tak zwanych “kołchoźników”, też się zwijał, gdyż ludzie zaczęli kupować odbiorniki radiowe, aby słuchać Wolnej Europy i Głosu Ameryki.

Pewnego dnia prof. Bincer zapytał mnie znienacka, co myślę o budowie małych stacji telewizyjnych tzw. przekaźnikowych, które mogłyby wypełnić luki w pokryciu Polski przez telewizję, szczególnie w okolicach górzystych, albo położonych poza zasięgiem wielkich nadajników TV. Odpowiedziałem, że to bardzo interesujące, ale nie wiem jak takie przekaźniki budować. Profesor Bincer wyjawił, że on także nie wie, ale trzeba znaleźć kogoś, kto się na tym zna,  jako że istnieje  możliwość zarobienia dużych pieniędzy na takim przedsięwzięciu.

O rok wyżej ode mnie studiował Andrzej Drozd, który jako radio-amator nauczył się sam budować odbiorniki i nadajniki telewizyjne.

W owym czasie w latach 50. nie było stacji TV we Wrocławiu, a najbliższa była za polską granicą,  w Pradze czeskiej. Niestety między Pragą a Wrocławiem były wysokie Sudety i bezpośredni odbiór był niemożliwy, bowiem fale radiowe w paśmie telewizyjnym rozchodzą się po linii prostej. Andrzej zbudował więc systemem chałupniczym mały przekaźnik TV (odbiornik TV połączony z nadajnikiem TV) na górze Śnieżce w Sudetach i skierował antenę odbiornika TV na Pragę, a antenę nadawczą na Wrocław.

Jeśli ktoś miał  odbiornik telewizyjny, a zaczęto je sprowadzać z ZSRR, to mógł odbierać program czeski we Wrocławiu. Była to ciekawostka techniczna, która  świadczyła o dużych zdolnościach technicznych i wyobraźni Andrzeja. Prof. Bincer wezwał więc Drozda  do siebie i zaproponował mu kierownictwo budowy przekaźników telewizyjnych, na które nie mieliśmy jeszcze zamówień. Bincer widocznie dość wysoko oceniał moje kiełkujące talenty handlowe, dlatego też polecił mi wyjazd w teren, do Radomia, dla rozeznania zapotrzebowania na przekaźnik telewizyjny. Doszły nas słuchy, że Radom był poza zasięgiem stacji warszawskiej i mieszkańcy domagali się programu telewizyjnego. Po całonocnej podróży, na górnej półce w wagonie III klasy, udałem się do budynku zarządu miasta i zapukałem do drzwi, na których widniał napis „Wydział Bezpieczeństwa i Milicji”, pułk. Biruta.

Drzwi otworzył człowieczek mizernego wzrostu, o którym mówiliśmy później, między kolegami, że mierzy półtora metra jak stanie na gazecie partyjnej. Nie dając mu czasu na wypchnięcie mnie za drzwi, zapytałem, czy miasto Radom jest zainteresowane oglądaniem, na żywo, w telewizji, parady w Moskwie, z okazji rocznicy wybuchu wielkiej rewolucji październikowej. Pułkownik Biruta z miejsca zachwycił się tą inicjatywą, ale będąc prawdziwym komunistą zapytał,  jaki ja mam w tym prywatny  interes, gdyż za komunizm on sam życie gotowy jest oddać, ale tacy ideowcy, są ostatnio na wymarciu. Poza tym pułkownik wiedział, że najemny pracownik politechniki, będąc całym sercem oddany socjalizmowi nie będzie zabiegał o budowę stacji telewizyjnej w odległym Radomiu, jeśli  na tym nie zarobi. Wprowadziłem więc pułkownika Birutę w genialny plan autorstwa prof. Bincera dotyczący obejścia komunistycznych przepisów gospodarczych. Plan polegał na „oddolnej” inicjatywie społecznej i wymagał założenia w Radomiu “Społecznego Komitetu Budowy Stacji Telewizyjnej”. Komitet ten winien założyć konto bankowe w Powszechnej Kasie Oszczędności, na które to konto „oddolni” założyciele winni wpłacić spontanicznie po kilka złotych. Do komitetu założycielskiego należy zwerbować dyrektorów miejscowych fabryk, urzędu bezpieczeństwa, partii i wszystkich tych, którzy w Radomiu się liczą albo mogą coś złego do Warszawy donieść. Następnie członkami komitetu winny zostać wielkie fabryki zbrojeniowe dysponujące dużą gotówką. Te właśnie fabryki winny sypnąć funduszami.  My z kolei na politechnice sformułujemy zespół naukowo - inżynierski, który opracuje projekt przekaźnika i będzie służyć konsultacjami. Pieniądze z konta PKO będą przelane w 50 proc. na konto Politechniki Wrocławskiej, która zakupi konieczne części i będzie budować przekaźnik, a pozostałe 50 proc. trafi  do rąk członków zespołu naukowo- inżynierskiego kierowanego przez prof. Bincera. Biruta widząc, że nie jesteśmy groźnymi idealistami tylko o szmal tu chodzi, podpisał się pod projektem i zabrał się do organizacji przedsięwzięcia na terenie Radomia. Dla przypieczętowania umowy, ucałował mnie w oba policzki, do czego musiał stanąć na palcach i zaprosił mnie, na mój koszt, do miejscowej, kiedyś wykwintnej, dzisiaj ludowo - zgrzebnej restauracji o nazwie chyba Europejska, jeśli nie Polonia. Biruta lubował się jedynie w wódce czystej z czerwoną kartką. Do zakąski preferował śledzika w oliwie. Po kilku setkach Biruta tytułował mnie per towarzyszu inżynierze i zwierzył się, że czasy już nie takie jak były i Polska Ludowa stacza się szybko ku upadkowi. Proroczo widział zdrajców rewolucji oddających lata później władzę motłochowi przy okrągłym stole. Nie byłem wówczas pewny czy te opinie płyną prosto serca towarzysza pułkownika Biruty, czy była to po prostu prowokacja. 

Następnego dnia wyjechałem do Wrocławia w przekonaniu, że moja misja trafiła na oddanego sprawie promotora i rzeczywiście wkrótce dostaliśmy z Radomia, zgodnie z moją instrukcją, dwa zamówienia, jedno zaadresowane do Politechniki Wrocławskiej, a drugie do rąk komitetu naukowców pod dyrekcją prof. Bincera.

Andrzej Drozd zabrał się do pracy nad budową przekaźnika. Antenę zaprojektował mgr.inż. Daniel Bem, do niedawna dziekan i profesor w tej samej uczelni. Wkrótce nastał czas na następną wizytę w Radomiu w celu instalacji  anteny i ustalenia odpowiedzialności za eksploatację przekaźnika.

Przyjechaliśmy do Radomia jako delegacja złożona z Władka K., 19-letniego technika (lubił zdrowo popić), Andrzeja Drozda, (który rzeczywiście wiedział co robi i także miał skłonności do flachy) i mnie raczej w roli komisarza polityczno-ekonomicznego, który miał nadzorować, aby ci pozostali dwaj nie mówili za dużo o finansach. Moje zdolności alkoholiczne były w porównaniu z dwoma pozostałymi kolegami bardzo mizerne, można by powiedzieć, że abstynencko-kontrrewolucyjne.

Tu muszę dodać dla ścisłości i jako nauczkę dla maluczkich, że Andrzej z powodu zamiłowania do flachy i papierosów nie dożył lat 40. Nie doczekał więc czasów rozkwitu telewizji kolorowej. Przeżył go jednak przekaźnik telewizyjny, jaki zbudował w Radomiu.

W czasie naszej wizyty w Radomiu okazało się, że Biruta już nie jest komendantem milicji, tylko został przez partię przesunięty na inne odpowiedzialne stanowisko dyrektora oddziału Narodowego Banku Polskiego. Odniosłem wrażenie, że pułkownik Biruta nie cieszył się z nowej nominacji, chyba dlatego, że nie widział dobra rewolucji w kasowaniu czeków. Nie miał zresztą żadnego pojęcia o sprawach finansowych w wymiarze potrzebnym dla bankowca i czuł się chyba zagrożony na nowym stanowisku. Przeklinał więc zdrajców rewolucji z Warszawy i odwilż Października 1956. Wyjawił mi jednak, że są pewne ukryte zalety nowej pozycji dyrektora  Narodowego Banku Polskiego, a mianowicie duża pula ładnych dziewcząt, które zrobią wszystko dla dyrekcji, aby uzyskać premię albo awans. Zalecił mi zatem, abym z Andrzejem Drozdem udał się do jego banku i zajrzał do kilku pomieszczeń gdzie pracowały młode dziewczyny. Moim zadaniem było wskazać które nam się podobają, określić ich “azymut”, czyli pozycję geograficzną w rozkładzie budynku i przekazać te informacje już nie pułkownikowi, tylko dyrektorowi  Birucie.

Wskazane panie miały się zjawić w naszym hotelu o uzgodnionej godzinie z zamiarem podbudowania naszego morale, koniecznego w instalacji anteny telewizyjnej. Zadaniem pań z Banku było przekonanie nas w sposób im dobrze znany, aby sygnał telewizyjny docierał do ich domów i Komitetu Powiatowego PZPR w postaci wiernej i silnej. Dyrektor Biruta wyjaśnił im uprzednio, że jeśli panie finansistki nie wykażą się kwalifikacjami towarzyskimi w skali przynajmniej powiatowej, to naukowcy z politechniki, mogą tak złośliwie ustawić antenę nadajnika, że sygnał TV do ich domów będzie „śnieżny” a obraz migotliwy. Na dodatek zły odbiór TV w komitecie partii PZPR może być poczytany jako sabotaż. Andrzej się trochę ociągał w zaproszeniu pań finansistek do hotelu, co wskazywało na jego drobnomieszczańską moralność. Ja natomiast z entuzjazmem ustosunkowałem się do zaistniałych możliwości towarzyskich, które, gdyby nie ich grzeszna natura, można by nazwać, że spadły mi prosto z nieba.

Wykorzystując wdzięki towarzyskie naszego technika, pana Władka, który zajął rozmową hotelową recepcjonistkę, przemyciliśmy panie do pokoju i zakazaliśmy panu Władkowi powrotu przed godziną 12-tą w nocy. W hotelu zrobiłem paniom z banku krótki wykład z teorii rozchodzenia się fal radiowych w pasmach telewizyjnych i wielkiego ryzyka, na jakie my naukowcy telewizyjni jesteśmy narażeni instalując anteny telewizyjne. Chodzi o to, że sygnał musi być w sam raz, ani za słaby ani za silny. W wypadku bardzo silnego sygnału fale radiowe mogą spowodować czasową lub stałą impotencję u instalatorów anteny. My naukowcy, tak jak nasza rodaczka, Madame Curie-Skłodowska, poświęcamy się dla nauki, nie bacząc na zagrożenia związane z promieniowaniem.

Panie finansistki wyraźnie się przejęły zagrożeniem naszego zdrowia przez fale radio-telewizyjne i kierując się względami humanitarnymi zgodziły uczestniczyć w końcowych chwilach naszych romantycznych możliwości. Postawiły jednak warunek, że załatwimy dla nich, w dyrekcji Banku NBP, dwutygodniowe wczasy pracownicze w Kudowie Śląskiej. Po ustaleniu warunków wymiany towarzyskiej, przypieczętowaliśmy znajomość za pomocą litra wiśniówki, którą panie przyniosły razem z trzema kielichami w postaci słoików po musztardzie.

Następnego dnia, Społeczny Komitet Budowy TV w Radomiu wydał przyjęcie na cześć naukowców z Politechniki Wrocławskiej finansowane, jak się później okazało, z konta przeznaczonego na budowę stacji przekaźnikowej. Ani wczesnej ani później w życiu nie byłem tak pijany jak po tej libacji. Niestety odmówić nie mogłem, gdyż towarzystwo było honorowe i odmowa wychylenia choćby jednej „setki” (100g) mogła się skończyć zerwaniem kontraktu albo przynajmniej mordobiciem. Kroku w opilstwie dotrzymywał nam młodociany, 19 letni, pan Władek. Kiedy, po libacji, zataczając się dowlekliśmy się do hotelu, padłem na łoże jak sparaliżowany nie mogąc ani usnąć ani wstać. Słyszałem tylko, że pan Władek zdecydował się zejść do stróżówki, aby pożyczyć zapałki, bo zachciało mu się zapalić papierosa. Ocknąłem się z pijanego stuporu koło 4-tej nad ranem i zauważyłem, że łóżko pana Władka jest puste. Tej nocy budziłem się jeszcze dwa razy, pól przytomny, niepokojąc się o pijanego pana Władka, który być może spadł ze schodów i połamał sobie nogi.

W Radomiu mieszkaliśmy we trzech w jednym pokoju hotelu, którego drzwi wejściowe pilnowała odźwierna. Jej zadaniem było uważać, aby goście hotelowi nie zabierali ze sobą kluczy a także pilnowała moralności rezydentów, aby ci nie sprowadzali sobie do pokojów dziewczyn. Ponieważ w socjalizmie homoseksualizm został jakoby całkowicie wyleczony, ci z panów, którzy jeszcze praktykowali miłość męsko-męską mieli raczej dogodne warunki lokalowe. Nigdy by odźwiernej staruszce nie przyszło do głowy podejrzewać męsko-męskie amory, nie mówiąc wręcz o ostatnio modnych damsko-damskich relacjach.

Kilka dni po tych wydarzeniach przyjechała do Radomia Zofia, moja alternatywna, pozamałżeńska miłość. Zofia cechowała się wydatnym (bardzo) biustem, i wysokim wzrostem. Na marginesie muszę dodać, że ten biust omamił mnie do tego stopnia, że została za jakiś czas moją drugą żoną. Libacje organizowane przez komitet społeczny trwały z częstotliwością ograniczoną czasem potrzebnym na wytrzeźwienie, czyli dzień w dzień. W czasie jednej z nich, pan dyrektor Biruta zapałał ochotą do tańca z Zofią, czego nie miałbym mu za złe z wyjątkiem przykrego widoku. Biust Zosi spoczywał po obu stron głowy dyrektora Biruty i opierał się na jego wydatnych uszach. Pan Władek już wyraźnie pijany a mniej obyty towarzysko nie mógł znieść tego widoku i dopadł dyrektora -pułkownika Birutę, z widelcem w ręku, na którym tkwiło jeszcze niedojedzone dzwonko marynowanego śledzika, z zamiarem ugodzenia go w kręgosłup. Był to niecny zamiar, jako że dyrektor Biruta miał nos wciśnięty w okolice pępka Zofii, nie widział napastnika i nie mógł się bronić ani też wyciągnąć pistoletu służbowego, który nosił w cholewie. Świadom konsekwencji politycznych rzuciłem się z Andrzejem D. na pomoc dyrektorowi NBP i zdołaliśmy obezwładnić pijanego pana Władka, który się zawstydził swego czynu i zaczął rzewnie płakać, że swą popędliwością nie tylko mógł spowodować paraliż pułkownika, ale i poplamić mu oliwą marynarkę. Tu dla poprawności historycznej, muszę dodać, że śledzik wiszący na widelcu, narzędziu niedoszłej zbrodni, był marynowany w oliwie a nie w occie.

W owym czasie nie zastanawiałem się, kto płaci za te libacje. Prawda wyszła na jaw dopiero kilka miesięcy później, kiedy politechnika zaczęła się domagać zapłaty za swe inwestycje w części potrzebne dla budowy przekaźnika. Okazało się wtedy, że pieniędzy brakuje, gdyż się rozeszły w Radomiu, na tzw. koszta własne i reprezentacyjne. Wkrótce wyjechałem z Polski do Szwecji i do dzisiaj nie wiem, czy politechnika dostała pieniądze, czy też pogodziła się ze stratą. Dla porządku muszę dodać i wyjaśnić, że komitet społeczny zachował się honorowo w stosunku do zespołu naukowego prof. Bincera i nasze 50 proc. podjęliśmy gotówką z banku PKO bez żadnych komplikacji. Prof. Stefan Bincer także uniknął kłopotów z ludową władzą, gdyż nagle i przedwcześnie umarł na serce. Nie doczekał się upragnionego kapitalizmu ani też moich sukcesów na niwie wolnego rynku, które jego naukom, w dużej mierze zawdzięczam.

Dwadzieścia pięć lat później, będąc już obywatelem amerykańskim i kierownikiem własnego przedsiębiorstwa przeczytałem w polskiej gazecie, że obywatele Radomia bronią zbudowanego przez nas przekaźnika telewizyjnego przed likwidacją. Okazało się, że służył im dobrze przez ćwierć wieku, a nowo zbudowana stacja telewizyjna w Górach Świętokrzyskich, która miała objąć swym zasięgiem Radom, nie spisuje się tak dobrze jak stary przekaźnik telewizyjny zbudowany przez naszą grupę naukowców w roku 1959.

Poczułem, że przy wszystkich wykroczeniach, jakie poczyniliśmy wobec Polski Ludowej i dziesięciorgu przykazaniom, nasz wysiłek nie poszedł na marne i  poprzez telewizję przybliżył obywateli Radomia do wielkiego świata. 

(nazwiska osób żyjących zostały zmienione)
Jan Czekajewski