KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Środa, 27 listopada, 2024   I   09:49:18 PM EST   I   Franciszka, Kseni, Maksymiliana
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Inne spojrzenie, czyli... Jak się wiedzie w Ameryce?

08 maja, 2007

Byłam w Ameryce. Kraju, który przez wielu ludzi uważany był, i zapewne jest, za kraj miodem i mlekiem płynący. Magiczne słowo Ameryka spędzało sen z powiek, pociągało, stawało się marzeniem. Niekiedy niedoścignionym. Byłam w Ameryce. Mogłam zobaczyć, porównać, przekonać się jak żyją tam miejscowi, jak żyje Polonia. Zdobyłam kolejne doświadczenie.

Przyleciałam do Ameryki z początkiem października zeszłego roku. Z podkrakowskich Balic, wprost na chicagowskie lotnisko O’Hare. Odprowadzana przez najbliższych, przejętych chyba jeszcze bardziej niż ja sama. Ze łzami w oczach i nadzieją w sercu. Daleki lot, pierwszy w moim życiu, pierwsza taka daleka wyprawa bez rodziny.

Przez okno samolotu oglądałam krajobraz, wstęgę dróg przecinającą pola, patrzyłam na połacie lasów. Widziałam góry Grenlandii, ogrom wody w oceanie. Z lotu ptaka świat wygląda inaczej.

Pierwsze, początkowo nieśmiałe uśmiechy do współpasażerki, odwzajemniane równie nieśmiało, ale jednak. Pierwsza wymiana zdań, pytania i zdawkowe odpowiedzi. To była 30. osobowa grupa kościelna wracająca z wycieczki do Polski. Zapytałam o wrażenia. Podekscytowana zaczęła opowiadać o pięknej, ojczyźnie, o urokliwym Krakowie, o Zakopanem, które pochłaniali z ciekawością i  szacunkiem dla gór. O Wadowicach i papieżu Polaku. Kochali Jana Pawła II i uważali go za autorytet. Miło to usłyszeć.

O Oświęcimiu, który wywarł na nich ogromne i przygnębiające wrażenie. Kiedy mówiła o obozie, miała w oczach łzy. Na mnie, a byłam w Auschwitz kilkakrotnie, wspomnienie tragedii wywołuje wstrząsające wrażenie za każdym razem.
Przy lądowaniu znów obleciał mnie strach. I pamiętam dłoń Annie na mojej ręce. Trzymała mnie tak dopóki samolot się nie zatrzymał. Niesympatyczna z pozoru Amerykanka okazała się pełną ciepła matką i żoną.

O’Hare wydało mi się wielkie i przytłaczające. Ale ludzkie i proste w rzeczywistości. Powitanie, kwiaty, uściski dłoni. I wewnętrzne szczęście. Jestem. Droga do nowego domu, wrażenie wielkości wszystkiego co amerykańskie. Samochody, ulice, domy, sklepy. Pierwsze dni euforii i ciekawość wszystkiego. Niewyspanie, aklimatyzacja i myśli. Co teraz, jak rozpocząć nowy rozdział w życiu, w zupełnie obcym miejscu. Rozpoznawanie terenu i rynku pracy. Już wiedziałam, że od garów albo szmaty tu się zaczyna, że najczęściej to jedyna możliwa robota do podłapania. I wbrew pozorom, nie było łatwo ją znaleźć. Setki telefonów do serwisów sprzątających, którym nie podobało się wszystko: moje miejsce zamieszkania, brak numeru Social Security i pozwolenia na pracę, brak amerykańskiego prawa jazdy. Niedoświadczenie, początek, środek albo końcówka terminu wizy wjazdowej.
    
Myślałam, że sprzątanie to łatwa sprawa. Tym bardziej dla osoby tak pedantycznej i dokładnej, jaką jestem. Znalazłam w końcu swój serwis. Od 7 do 10 domków, niekiedy po 12 godzin dziennie za marną kasę. Krystyna prowadząca serwis sprawiała wrażenie miłej i przystępnej. Niestety było to tylko wrażenie. Zaczynała tak jak ja, od męczącej pracy, małych zarobków, tęsknoty i chronicznego niewyspania. Przez 16 lat wypracowała sobie sprzątające królestwo. Teraz jakby pokazywała swoją wyższość i niezależność tłamszeniem innych. Nauczyłam się jak trzymać ścierkę, myć podłogę wodą z toalety (chyba z oszczędności środków); nauczyłam się nosić odkurzacz tam i z powrotem i zwracać uwagę na każdy pyłek. Sprzątanie takie, to złożony schemat.

Polacy lubią wykorzystywać, potopili by się nawzajem w łyżce wody. Tu Polak Polakowi wilkiem. W znanym polskim kościele na „Jackowie” podczas mszy św. odbywa się swoistego rodzaju przegląd mody, na przykościelnym parkingu pokaz samochodów. Dobrze, że chociaż podajemy sobie jeszcze rękę na znak pokoju. I choć nasze zachowanie już trochę inne, bo po amerykańsku klaszczemy, niektórzy z nas przyjmują komunie świętą do ręki. Widać jakby mniejsze przejęcie tym, co dzieje się przy ołtarzu, ale chyba nas jeszcze ten kościół jednoczy.

Zadziwia jak mocno trzymają z sobą murzyni czy Meksykanie. Jeden za drugiego głowę nadstawi, ich widać i słychać na każdym kroku, mają specyficzne stroje i kontrowersyjny sposób bycia. Są hałaśliwi, zupełnie wyzwoleni, nie przejmujący się niczym. Są grupami mocnymi, zarówno w gębie jak i silne są ich więzi. Meksykanie, to po prostu, dziecioroby. 15-16 letnia Meksykanka ma już dwójkę, trójkę dzieci i na tym absolutnie nie kończy. I tego obawia się właśnie Ameryka. Bo przecież wszyscy Latynosi są tu podobni, są pewni siebie i dążą do celu wytrwale. Już prawie we wszystkich sklepach i bankach są napisy w języku angielskim i hiszpańskim. Doszło już do tego, że przybyli tu z Ameryki Południowej emigranci żądają, aby hymn amerykański mogli śpiewać w języku hiszpańskim. Jaka będzie Ameryka za kilkadziesiąt lat?
    
Chicago, to największe skupisko polskich emigrantów w Stanach Zjednoczonych. Dużo nas także w Nowym Jorku, w stanach Michigan, Wisconsin, Florydzie czy Kalifornii. Tyle tylko, że my w Ameryce to dorobkiewicze, pracujemy i odkładamy dutki. A naharować się trzeba. Ale niech no tylko któremuś z nas zacznie powodzić się lepiej niż koledze, jużeśmy na językach, już komuś nie pasujemy. I zaczyna się kopanie dołków. To nie do pomyślenia wśród innych narodowości. Dlatego też powszechnym zjawiskiem jest tzw. „small talk” czyli w rzeczywistości rozmowa o wszystkim i o niczym. Standardowe pytania jak leci i równie standardowe odpowiedzi. Że świetnie. I nieważne, że właśnie rozsypuje się nasza firma i rodzina, że rodzice się rozwodzą, a dziecko chodzi na wagary. Jest świetnie. To na początku może denerwować i wprawiać w zakłopotanie, ale z czasem niejako wtapiamy się w tłum i taka nieszczerość już nie zadziwia. Narzekamy, a jakże. Ale tylko wśród ludzi, przy których możemy sobie na to pozwolić.
    
Wielu Polaków wraca teraz do kraju z myślą o pracy w Europie, bo to już bardziej opłacalne, granice otwarte, a zarobki niezłe. A tych co nadal myślą o Ameryce wciąż męczą wizy, procedury i prawa amerykańskie. O zniesieniu wiz do Ameryki mówi się dużo, ale Polacy w to nie wierzą, to dla nich wciąż odległy temat. Nas, którzy są już tu zadomowieni, którzy zamknęli sobie furtkę, nękają dylematy: zostać czy wrócić. Sami o sobie mówią, że tu trzymają ich tylko „zielone”. Patrzą na Polskę tę sprzed 20. czy nawet 10. lat. Nie przekonali się do myśli, że Polska to już inny kraj, że u nas już też sklepy zapełnione, usługi nienaganne, dobrzy specjaliści. Ci nielegalni za samo otwarcie ust w gabinecie dentystycznym płacą 100 dolarów, za poród około 6 tys. dolarów. Ci, którzy dorobili się statusu rezydenta czy obywatela wolą jechać raz w roku do Polski aby wyleczyć zęby, zrobić implanty, lifting.

Są Polacy, którzy o powrocie do kraju nie chcą nawet myśleć. Kochają Amerykę, w niej odnaleźli swoje miejsce. Tu założyli rodziny, tu urodziły się ich dzieci, tu prowadzą interesy. Nie tęsknią, bo twierdzą, że nie mają za czym. Za gnojem w oborze, za pracami polowymi, za dziadostwem jakie zostawili? Nie ma co tęsknić. I choć na tym terenie przebywają nielegalnie, twierdzą, że tylko siłą dadzą się stąd wypędzić. Mają jednak obawy, żyją jakby na walizkach, ale zostają tak długo jak będzie to możliwe. Są też i tacy, którzy tęsknią i myślą o Polsce nieprzerwanie od kilkunastu lat. Rozmawiałam z Zuzanną, przebywającą w Ameryce 20 lat. Jest nielegalnie, całą swoją rodzinę zostawiła w Polsce. Nie była na ślubie swoich dzieci, nie zna wnuków, nie ma pojęcia jak żyją. Łączą ją z nimi regularne rozmowy telefoniczne i listy. Myśli o powrocie, tęskni za rodzinnymi stronami, za atmosferą świąt, które w Ameryce zubożone i mniej uroczyste. Nawet za kocimi łbami na drodze i kurami na podwórku. Boi się tylko, że teraz nie ma gdzie wracać, że jej dom zajęła już nowa rodzina syna, że nie przyjmą jej życzliwie pod swój dach. Zastanawiające, skąd u tej 74-letniej kobiety takie myśli. Przecież to ona dzięki swojej pracy pomagała, słała paczki i pieniądze na budowę domu. Matka, która poświęciła życie i zdrowie dla dobra swoich dzieci obawia się przyjęcia ze strony najbliższych. Bo oni oczekują nie na spracowane ręce matki, ale na jej oszczędności. Przykre. A ona tęskni i myśli o Polsce nieprzerwanie od kilkunastu lat.

Kolejna grupa Polaków chce zarobić. Postawić dom, mieć syna i posadzić drzewo. Wrócą jak już to wszystko osiągną. Teraz inwestują w domy do wynajęcia, pracują uczciwie i wytrwale. Żeby mieć. Żeby po powrocie do kraju żyć godnie. To ich tu trzyma i dodaje sił. Tylko, czy oni wrócą? Czy będą umieli i egzystować w polskiej rzeczywistości? I gdzieś po drodze umyka im życie. Znają tylko prace, shopingi i weekendowe popijawy w celu odreagowania. Oszczędzają do przesady, żyją skromnie, byle przeżyć. Żal im pieniędzy na najpilniejsze potrzeby. Nie mają przyjaciół, życia towarzyskiego, rozrywek.

Normalnością są dyskusje o robieniu pieniędzy. Miewałam wrażenie, że wartość człowieka mierzy się tu grubością jego portfela, a innych tematów do rozmowy jakby zabrakło. No, może jeszcze temat zbzikowanej polskiej polityki.
     
Tak żyją Polacy na emigracji. A może nie tylko w Ameryce? Ci z Europy dziwią się „polskim Amerykanom”. Z każdego miejsca w Europie mają bliżej, mogą przyjechać i wyjechać kiedy chcą, dorabiają się, żyją i wracają. Po co im zatem Ameryka? Tak myślą ci, którzy jej nie znają, albo tacy, którzy pozostawili w Polsce żony, mężów, dzieci, narzeczone i narzeczonych. Ułatwiają wyjazdem wspólną przyszłość.
    
Ameryka to świetna szkoła życia, nabiera się tu dystansu do wielu spraw, nabywa zdrowej pewności siebie i życiowej mądrości. Ona - Ameryka może ciężka i niekiedy przytłaczająca. Ma swoje plusy i minusy jak każdy kraj. Potrafi być imponująco piękna, choć niewątpliwie nie widać tego w wielkich metropoliach przepełnionych naleciałościami etnicznymi. Potrafi być także brudna, zaśmiecona i byle jaka. A Polacy przyznają, że żyje się tu gorzej niż parę lat temu, ale wciąż dobrze. Nie pokuszę się o ocenę Ameryki, bo każdy człowiek ma prawo do swoich opinii. Nie będę również kształtowała wyobrażeń innych o tak zróżnicowanym kraju, tym bardziej, że sama wciąż zgłębiam jego tajniki. Dzielę się tym co przeżyłam i co zauważyłam będąc tam pół roku. Bez wątpienia, skosztowałam jej smaku. A dla mnie to smak słodko-gorzki. Moi znajomi wciąż nie mogą pojąć, dlaczego Ameryka stała się dla mnie tak ważna.

Dlaczego ciągnie mnie do niej, skoro już wiem, co mnie tam czeka. Ściera i gary, bo przesiądzie się taka jedna z komputera na odkurzacz. Bo pozostawi tu wszystko, co już udało się jej osiągnąć, wydrapać pazurami wykształcenie i jako taki byt. Zostawi dotychczasowe życie, rodzinę i przyjaciół. I zacznie od zera, od dorabiania „od łyżki”. Tak będzie i pewnie nie raz zapiecze tęsknota i łzy. Odmienna i trudna codzienność. I gdzieś zakorzenił się we mnie syndrom Ameryki - jeśli się tam już było, to zawsze będzie się chciało powrócić. I ja tam wrócę, bo patrzę po ludzku. Bo tam zostało moje serce, bo tam zostało coś ze mnie.

Anna

Od redakcji:
Pierwsze wrażenie Anny z podróży do Stanów Zjednoczonych i pierwszych miesięcy pobytu w tym kraju nie różni się od przeżyć i wrażeń wielu z nas. Są naiwne i powierzchowne. Ale i boleśnie prawdziwe.

Jest tylko jedno bardzo ważna uwaga. Niepokoi sposób myślenia Anny, który, jeśli wróci ona do Ameryki, poprowadzi ją donikąd. Jak wielu z nas. Zamiast iść do przodu, nawet jako nielegalni, zamiast uczyć się języka, zamiast postawić na ambicję, stawiamy na wiadro i szmatę. A wcale tak nie musi być, wcale nie musimy być w Ameryce armią sprzątaczek i pomocy kuchennych. Czy w przypadku mężczyzn, pomocnikami murarzy. Nie powinniśmy żyć byle jak i na tymczasem w chwili, kiedy z roku pobytu robi się nagle 20 nielegalnych lat. Bo stać nas na wiele, wiele więcej. Tylko trzeba chcieć. Czy nie prościej nauczyć się angielskiego po poworcie do Polski? Czy nie prościej zdobyć konkretny i wymagany w USA zawód, na który istnieje duży popyt w USA i dopiero wówczas pomyśleć o wyjeździe na „saksy”?

Magazyn "Centrum"