KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Czwartek, 18 kwietnia, 2024   I   01:56:09 AM EST   I   Apoloniusza, Bogusławy, Gościsławy
  1. Home
  2. >
  3. STYL ŻYCIA
  4. >
  5. Trochę historii

Marzec 1968 oczami 15 latka

z Piotrem Piętakiem rozmawia Karol Samsel     26 września, 2016

Marzec 1968 roku to nie tylko „komandosi”, Michnik czy dorzynanie frakcji „puławian” („Żydów”) przez „partyzantów” Moczara. Marzec był przede wszystkim buntem całej młodzieży – studentów, licealistów, także robotników – przeciwko prymitywnej władzy komunistów. Buntem ogólnokrajowym. O jego „cichych bohaterach” z małych miasteczek nic nie wiemy. Historia marca 1968 nadal okryta jest tajemnicą. W 1968 roku miałem 15 lat, to co przeżyłem w tamtym okresie opowiadam w wywiadzie, który przeprowadził ze mną pan Karol Samsel, redaktor kwartalnika „elewator”. Numer 16/2 z 2016 roku jest poświęcony twórczości mego Ojca Stanisława Piętaka, zmarłego w 1964 roku. Z tego wywiadu – poświęconego głównie poezji – wybieram fragmenty dotyczące polityki i marca 1968 roku.

- Kiedy i w jakich okolicznościach zainteresował się Pan po raz pierwszy poezją swego Ojca - szerzej jego twórczością?
- Proszę z góry o wybaczenie, ale by moja odpowiedź miała sens, muszę podać kilka faktów z mojego życia. /…/ W 1966 roku moja matka zaczęła prowadzić kawiarnię „Kamienne Schodki” na Starym Mieście - która bardzo szybko, dzięki pysznej pieczonej kaczce oraz wieczorkom poetyckim i wystawom malarskim stała się miejscem spotkań warszawskiej elity artystycznej. Kogóż tam nie było? Przychodzili Andrzejewski, Putrament, wybitny aktor Świderski, który mieszkał w domu obok kawiarni, żony poetów, aktorzy, no i druga strona - Moczar, Namiotkiewicz (osobisty sekretarz Gomułki)…

- A Jaruzelski, generał-wybawiciel?
- Był raz i - to, co powiem, zabrzmi jak „historyczne świadectwo” - byłem wtedy w „Kamiennych Schodkach”, jak matka przy Moczarze zaczęła nagle wychwalać nowego ministra MON i na koniec powiedziała, że chciałaby go bardzo poznać, na co Moczar stwierdził, że jej życzenie jest dla niego rozkazem i powiedział do swego adiutanta - jego imienia nie pamiętam - „niech tu się Wojtek zamelduje”. I w 20 minut później do kawiarni wszedł generał Jaruzelski, który faktycznie traktował Moczara jak swego wodza i przełożonego. Zajadając tort kawowy z bezami, wysłuchiwałem jak Moczar i gen. Jaruzelski krytykują z pasją socjalistyczną biurokrację, na którą narzekała moja Matka. Jednak główną atrakcją „Kamiennych Schodków” byli pisarze, aktorzy i dziennikarze, czyli „warszawski salon”. Pamiętam, jak któregoś dnia Matka posadziła mnie przy stoliku, gdzie królowały Kira Gałczyńska i żona Anatola Sterna, które wspominały mojego Ojca i czasy międzywojenne. W ich opowieściach słyszałem nostalgię i żal nie tylko za młodością, ale za niepowtarzalną atmosferą stolicy Polski Niepodległej. Obie panie twierdziły, że mój Ojciec był niesłychanie dowcipny - o czym nie miałem zielonego pojęcia - i dodawały natychmiast: „ale najpierw musiał wypić kilka kieliszków wina”. Po powrocie do domu podszedłem do biurka Ojca i otworzyłem - zamkniętą na klucz - boczną szafkę. Znalazłem tam tomiki poetyckie i pamiętam dokładnie jak były ułożone; na wierzchu leżały Demonom nocy Łobodowskiego, następnie Trzy zimy Miłosza, później dwa tomiki Czechowicza - a pod nimi miesięczniki literackie - egzemplarze „Okolicy poetów”, „Kameny” i „Dźwigarów”, miesięcznika wydawanego (wyszły jedynie dwa numery) przez Józefa Łobodowskiego.

- I to było Pana pierwsze spotkanie z poezją Ojca?
- Szczerze mówiąc, tak, ponieważ właśnie w pierwszym numerze „Dźwigarów” jego redaktor, Łobodowski wydrukował wiersze poetów tzw. drugiej awangardy: Czechowicza, Miłosza, Zagórskiego, Piętaka i innych - o ile mi wiadomo, to była jedyna wspólna publikacja wileńskich katastrofistów i poetów z kręgu Czechowicza. Te wiersze mi się po prostu podobały. Podobały mi się także zaczepne i polemiczne artykuły Łobodowskiego, pisane z pasją i gniewem na rzeczywistość, która go otaczała. To, co mnie zdumiało, to fakt, że w Polsce międzywojennej każdy mógł wydawać czasopismo. Czernik wydawał przecież z własnej inicjatywy i za własne pieniądze „Okolicę poetów”. Te lektury były dla mnie pierwszą lekcją wolności i pierwszą lekcją tego, że prywatne zawsze jest i będzie lepsze od państwowego. Dosłownie „nurknąłem” wtedy w lekturę wspomnień o dwudziestoleciu międzywojennym, a wychodziło w tym czasie takich książek mnóstwo. Najbardziej urzekły mnie Przyjaźnie i animozje Jana Śpiewaka - być może także dlatego, że ich autor stawiał na piedestale poezje mojego Ojca z Alfabetu oczu - ale faktem jest, że książka Śpiewaka miała po prostu znakomite recenzje i była szeroko w środowisku dyskutowana. W tym samym czasie dowiedzieliśmy się, że na wiosnę 1968 roku odbędzie się wmurowanie kamienia węgielnego pod Szkołę Podstawową im. Stanisława Piętaka w jego rodzinnej Wielowsi. Szkoła mogła powstać tylko dlatego, że miejscowy proboszcz oddał ziemię pod jej budowę, która była własnością Kościoła Katolickiego. Władze robiły wszystko, co można, aby ten fakt ukryć i zatuszować. Ale wybiegam w przyszłość. Na razie jest przełom roku 1967-1968, jestem dosłownie zanurzony po uszy w życiu „wspólnego pokoju” poetów na Dobrej 9 w Warszawie i nie zwracam uwagi na socjalistyczna rzeczywistość, chociaż dotarła do mnie informacja o Dubczeku i jakichś demonstracjach w Bratysławie i nagle matka wchodzi do pokoju i mówi, że idziemy na zebranie literatów do nieodległego ZAiKS-u…

- Na to słynne zebranie w lutym 1968?
- Tak, ja pamiętam tylko potworny tłok, poetów, którzy występowali na mównicę i odczytywali swoje wiersze - jakieś okrzyki i Jerzego Putramenta, który mówi nagle: „Proszę państwa, siedzibę ZAiKS-u otacza milicja!”. Ktoś krzyknął: „to prowokacja, nie wychodzić!”, ale my z matką wyszliśmy. Wokół ZAiKS-u zauważyłem tłumy mężczyzn ubranych w jednakowe kapelusze, którzy uważnie obserwowali każdego, kto wychodził z siedziby stowarzyszenia. Jakoś się przemknęliśmy. I właśnie w ten sposób - „niezauważalny” - jak mówił Jacek Kuroń - zaczął się marzec 1968 roku.

- Ależ Panie Piotrze, przecież Pan miał wtedy 15 lat! Czy chce mi Pan wmówić, że brał Pan w tych wydarzeniach udział?
- Oczywiście, że brałem, tylko inaczej niż jego bohaterowie, których narracja całkowicie zdominowała opis tych wydarzeń. Marzec 1968 roku to nie tylko Michnik, komandosi i Uniwersytet Warszawski, ale przede wszystkim wstrząs społeczny przeżywany głównie przez młodzież urodzoną już w PRL, lecz nie tylko. Czy Pan wie - to jeden z wielu przykładów - że dwa lata przed wydarzeniami marcowymi wprowadzono reformę szkolną i przedłużono trwanie podstawówki do ośmiu lat. W trakcie wydarzeń wyszło zarządzenie, żeby ośmioklasistów nie wypuszczać ze szkół do godziny 19.00. Moja klasę zamknięto w sali, gdzie odbywały się roboty ręczne i lekcje muzyki, na ulicy Ogrodowej - tuż koło sądów - okna tej sali zostały zakratowane. A jak się wydostaliśmy - opowiem za chwilę.

Jest więc marzec 1968 roku. W Warszawie władza rozprawia się ze zbuntowanymi studentami. Korepetycji z matematyki udziela mi asystent prowadzący zajęcia na Politechnice Warszawskiej, członek studenckiego komitetu strajkowego, który zamiast uczyć mnie rozwiązywania układów równań, opowiada nam jak komuniści - krok po kroku - rozbijają solidarność studentów i ich wykładowców, słuchamy go - moja matka, moich dwóch braci i ja ze ściśniętymi gardłami: „jak się bronić przed władzą, która” - to wyrażenia mojego korepetytora - „chce nam ukraść nasz kraj”? Moja matka mówi do niego: „trzeba zorganizować zbiórkę pieniędzy, one wam się zawsze przydadzą i trzeba pod Politechnikę chodzić, zanosić jedzenie”. Korepetytor uśmiecha się uszczęśliwiony. Wie, że moja matka prowadzi najpopularniejszą w tym czasie w Warszawie kawiarnię „Kamienne Schodki”, w której po jednej stronie  sali siadali przyjaciele mojego Ojca i opozycjoniści - Jerzy Andrzejewski otoczony wianuszkiem asystentów z Uniwersytetu Warszawskiego, a po drugiej  najbrutalniejsi przedstawiciele władzy: Walery Namiotkiewicz, sekretarz Gomułki w towarzystwie Mieczysława Moczara, Róg Świostek (kto jeszcze pamięta to nazwisko?) przypominający otłuszczonego buldoga, który wskazując palcem autora Popiołu i diamentu, krzyczał: „nie krytykować, nie krytykować!”. Na zapleczu kawiarni 8 i 9 marca kelnerki oraz kucharki opatrywały rannych w starciach z ZOMO, poranionych studentów. Matka kursowała pomiędzy stolikami i rozdając uśmiechy, proponowała partyjnym bonzom kolejną porcję kaczki z czerwonym bułgarskim winem, a Andrzejewskiemu na pytanie: „Oleńko, jak Ty, najpiękniejsza wdowa po polskim pisarzu, możesz rozmawiać z takimi typami?”, kładła dłoń na ramieniu, cicho odpowiadała: „Panie Jerzy, ja mam trzech synów do wychowania…”. Zapamiętałem zgłodniały wzrok Moczara dosłownie pożerający zgrabną sylwetkę mojej Matki i zadałem sobie wtedy pytanie o to, czy czasami nie igra ona z ogniem. Przecież na zapleczu kawiarni studenci pisali na maszynie do pisania ulotki. Przecież to Matka dała mi i moim kolegom kilkadziesiąt pudełek po kawie mokka, z której robiono w kawiarni krem do bezowego tortu, a której opakowanie my używaliśmy do bombardowania szeregów ZOMO: do środka pudełek wkładaliśmy karbid polany wodą, następnie robiliśmy trzy dziury w denku i gdy ZOMO się zbliżało, potrząsaliśmy pudelkami, które zmieniały się petardy. Rzucaliśmy je w tłum opancerzonych milicjantów, którzy przerażeni gryzącym, białym dymem wydobywającym się z żelaznych pudełek po kawie mokka cofali się przerażeni, jakby widzieli granaty wypełnione prochem. W takiej atmosferze smutku wyjeżdżaliśmy w dwa tygodnie później do Wielowsi na wmurowanie kamienia węgielnego.

- Czy w Wielowsi wydarzenia marcowe miały jakiś oddźwięk?
- Oczywiście, ledwo wyszliśmy z matką i starszym bratem z samochodu, podbiegł do nas nasz krewny Józek Piętak i niepytany powiedział: „Oleńko, tutaj wszyscy popierają Gomułkę”. Uroczystość wmurowania węgla kamiennego miała podniosły nastrój. Staliśmy z bonzami partyjnymi na podium, grała orkiestra, dzieci deklamowały wiersze i wszystko było jak należy. Matka wmurowała kamień węgielny i nagle podeszła do mikrofonu i powiedziała: „Chciałam wszystkim bardzo podziękować, ale przede wszystkim chciałam podziękować proboszczowi parafii, który oddał nam ziemię na której wybudujemy szkołę imienia mojego męża”. Zapadła cisza i ja tylko widziałem czarny kapelusik proboszcza, który stał na końcu zbitego tłumu mieszkańców wioski. Zeszliśmy w milczeniu z podium. Nasz partyjny kuzyn zaczął coś mówić do matki, ale ona mu przerwała: „milcz Józek, na miłość boską, milcz!...”.

- Pana Matce nic komuniści nie mogli zrobić?
- Nie mogli. Z uroczystości pojechaliśmy - zdaje się, do Nieborowa - na seminarium krytyczne poświęcone twórczości mojego Ojca, to właśnie tam, wysłuchując referatu Stanisława Gębali, zrozumiałem na czym polega piękno poezji Ojca i co niemniej ważne, na czym polega potęga krytyki (nie tylko literackiej). Tam zrozumiałem, że swoboda krytyki jest fundamentem wolności. Referat Gębali był skandalem dla partyjnych pismaków i ich małżonek…

- Może więc przypomnę te fragmenty referatu Gębali, które musiały ludzi wychowanych w komunizmie szokować…
- Warto to zrobić.

- Choćby zatem ten passus, że „wstrząsająca jest lektura Notatnika poetyckiego Piętaka, tego przedziwnego komentarza do własnej twórczości. Czytelnik Notatnika odnosi przemożne wrażenie bezpośredniego obcowania z osobowością twórcy, który z depresji megalomanii wznosi się na wyżyny tragedii. Marzenie o stworzeniu wiekopomnego dzieła, które mogłoby stanąć w jednym rzędzie z Boską komedią i z Faustem, powoli przeradza się w obsesję powracającą w coraz to krótszych odstępach czasu jakby ataki gorączki”. Gębala orzeka w końcu wprost: „To dzieło nie powstało. To dzieło nie mogło powstać w naszych czasach”.
- Po tych słowach - o ile dobrze pamiętam - poderwała się z krzesła oburzona żona I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR, Władysława Kruczka z okrzykiem, że to jest skandal, że ona protestuje przeciwko obrażaniu pamięci wielkiego poety. S. Gębala, to zapamiętałem, zbladł z przerażenia. Władysław Kruczek to był najtwardszy z najtwardszych twardogłowych - to on stał za represjami przeciwko studentom. Krytyk miał pełne prawo myśleć, że jest skończony. Podskoczyłem z bratem do jego krzyczącej ciągle żony i zaczęliśmy tłumaczyć, że referat jest ciekawy, żona I sekretarza przestała wprawdzie krzyczeć, ale nadal była oburzona. I dopiero na proszonym obiedzie u Kruczka, kiedy stwierdziłem, ze przecież referat Gebali ma wydźwięk antykatolicki, gospodarz się rozpromienił. To był jednak straszny ustrój…

Piotr Piętak
e-korupcja.pl